Felieton 14 Sep 2015 | Redaktor
Ostatni portier

- Stróż musi się prezentować godnie. Na portierni, w jakimś biurowcu, czy dajmy na to ZUS - ie nie posadzą przecież jakiegoś leśnego dziadka - mówi kierownik portierów, pan Władysław. - Dajmy na to, brzydkiego. A ludzie potrafią, mówię pani, że potrafią być tacy brzydcy, zaniedbani. Najlepiej, żeby portier miał 22 lata, był kobietą z długimi nogami i w dodatku miał drugą grupę...A tak, kontrahent za wygląd może pracownika odesłać. Uroda się przecież liczy w tym biznesie. Dzwoni potem taki do firmy i mówi: przyślijcie mi innego pracownika...A moja już w tym głowa, żeby tego "brzydkiego" przesterować do innej pracy, może na budowę, bo kto go tam będzie oglądać...

Piętro, po piętrze

Pan Witold to portier idealny, ładny nigdy nie był, ale czysty tak do neurotycznej przesady, służbista, zawsze na baczność. Wypielęgnowany, nieskazitelny. Gotowy w każdej chwili upudrować talkiem szyję, albo wygładzić białe włosy grzebykiem. To dlatego posadzili go przed laty w portierni urzędu.

Dźwięk telefonu wpędza go w nerwowe drgawki. Bywało, że nie udało się odbyć rozmowy, bo drżące ręce upuściły aparat na podłogę. A mógł przecież telefonować kierownik. Może chciał sprawdzić, czy pan Witold nie śpi w portierni. Ale przecież to niemożliwe...Pan Witold nie pozwoliłby sobie nawet na drzemkę. Obchód, który niejaki pan Czesiek, jego kolega po fachu, też z ZUS - u, ale w innym oddziale, przebiegał w stylu sprinterskim, u niego wyglądał, jak wielka wędrówka ludów. Otwiera każde drzwi, zapala światło, sprawdza okna, czy zamknięte, liczy maszyny, drukarki, kopiarki. I tak, piętro po piętrze, ze trzy razy w ciągu jednej nocki.

Około dwudziestej trzeciej rozwija kanapki, które przygotowała mu siostra. Popija zbożową kawę z termosu. Zagryza drożdżówką domowej roboty. Telewizji nie ogląda, radia nie słucha, gazet nie czyta. Zazwyczaj siedzi wyprostowany na krzesełku. Znajduje się w stanie jakiegoś kataleptycznego zdrętwienia.Jego stan to jakby czuwanie w telewizorze.

Łubu - duuu

Raz łobuzy z ulicy Poznańskiej zrobiły mu kawał. Nie pierwszy zresztą raz. Tyle razy dzwonili dzwonkiem, aż zdenerwowany, trzęsący się jak galareta pan Witold wreszcie wyskoczył na zewnątrz w swoim granatowym kitlu, berecie i laczkach. - Ty chuuu....Łee, uuu, hahaha...- wyli uciekając. - Łobuuuuuzy, ja wam dam, wyy, poszliiiiii miii stąąąd! - wymachiwał w ich kierunku zaciśniętą pięścią. A wtedy...Podstępny wiatr zatrzasnął wielką bramę. A pan Witold nie zabrał ze sobą kluczy...Do środka wpuścił nieszczęśnika wściekły kierownik. Pan Witold zmuszony był pójść do domu obok, poprosić obcych ludzi o zadzwonienie do kierownika i ten sposób ściągnął pryncypała do firmy. Ten czyn przepłacił poważnym rozstrojem nerwowym. Nawet płakał. Oficjalnie, przy ludziach.

Czasem w pracy odwiedza go siostrzeniec z dziećmi. Pan Witold dzieci nie ma. Nie ma też żony. Rozwiódł się chwilę po ślubie kilkadziesiąt lat temu. - Każdy by się rozwiódł, gdyby mężczyzna przez cztery godziny czyścił buty, albo kąpał się od 10 do 15 - komentuje złośliwa krewna pana Witolda, która często odwiedza go w pracy. - Moża na portiera się nadaje, ale na pewno nie na męża i ojca...

"Wujku, a ta pani nie zauważy?"

Pan Witold boi się każdych odwiedzin dzieci siostrzeńca. Za dużo jest po nich do sprzątania. Dwie małe dziewczynki biegają z hukiem po korytarzach ZUS - u, rozrzucają kartki, które pan Witold w popłochu zbiera. Ta młodsza zjadła ciasteczka, które leżały na jednym z biurek. Starsza zabrała dwa spinacze, pinezkę i gumkę do mazania.

- Wujkuuuuu? A ta pani nie zauważy, że zjadłam jej ciastka? - pyta potem przerażonego pana w kitlu siedmiolatka, która oprócz haniebnej konsumpcji ma na swoim koncie inne zbrodnie. Narysowała domek na jednej z kartek, a na innej popłynęło kilka chmurek, jest też uśmiechnięte słoneczko i mewa, skrzydła mewy i podpis: "aGn ieszKa". - Który to klucz, no który matko święta - wpada w panikę stróż. Upuszcza stado kluczy na podłogę. To już rytuał. Z wielkiego pęku nie jest w stanie wyodrębić tego jednego, który otworzy drzwi do gabinetu, potem do sali konferencyjnej. Obchód przeciąga się w nieskończoność, bo kilkadzisiąt kluczy w oczach pana Witolda zamienia się w jedną metalową bryłę.

Nie uroni ani ziarenka

Zimą kitel i beret z wielka miotłą odśnieża chodnik i podjazd swojego królestwa. Około piątej wysypuje na trotuar pełne garście soli, gruboziarnistej. Łopatką łaskawie obdziela każdą chodnikową płytę sążnistym razem piasku.

Zresztą ten portier z miotłą nie rozstaje się nawet po godzinach pracy. Odsnieża wokół swojej posesji, posypuje, stalowym drągiem rozkrusza połacie lodu. Wreszcie wynosi na zewnątrz wiadro popiołu. Wymiótł go ze swojego pieca. Nie uronił ani ziarenka w ciągu dwugodzinnego szorowania wnętrza westaflki. Popiół ląduje na scieżce z domu - do przystanku tramwajowego. Pan Witold nie rozstaje się nigdy z miotełką i szufelką. Nawet gdy upadł na chodnik - to było jesienią zeszłego roku. Wiatr mocno wiał i i trzeba było gonić liście brzozowe - upadając nie wypuścił z rąk szczotki. Diagnoza lekarska - udar. Diagnoza: nerwy, starość, samotność. Do końca spięty i zdenerwowany. Zawsze służbista.

Na jego stanowisku pracy natychmiast pojawili się profesjonaliści w uniformach. Pan Władysław, wspomniany wyżej nazdorca, nazywa ich "niewolnikami". Po cichu wspomina o pewnym procederze. Ale najpierw rozgląda się dookoła, czy nikt nie podsłuchuje. - Ja bym coś powiedział, ale nie chce, żeby ktoś mnie namierzył, nagrał...Będą wiedzieli, że to ja mówię...To jest proszę pani handel ludźmi, starcami którzy są zdesperowani, bo nie mają wyjścia. Są chorzy, a muszą pracować, i to za psie pieniądze. I oczywiście bez przeszkolenia, bo sama pani wie, jakie szkolenie może przejść ponad 60 letnia kobieta, która na mundurze ma przyklejoną plakietkę z napisem: ochrona...

Hanna Bańkowska

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor