Felieton 11 Nov 2015 | Redaktor
Nie tylko smak rogali...

Zawsze lubiłam dzień niepodległości. Był on ważny w mojej rodzinie, gdy jeszcze z przytupem czciło się święto Ludowego Wojska polskiego, gdy 22 lipca był dniem wolnym. W mojej rodzinie zamiast tego śpiewało się „O mój rozmarynie” i „Maszerują strzelcy maszerują”. Trochę przez to byłam odszczepieńcem, bo gdy mówiłam, że Tata wyjechał do Warszawy na grób Rydza Śmigłego, to nikt mnie nie rozumiał. Toteż to ”skażenie” 11 listopada niosę od dziecięcia i nie przeszkadzało mi ono nigdy.

Kiedy nadszedł 1980 i 1981 rok wszyscy sobie poprzypominali, że jest taki dzień jak 11 listopada i zaczęliśmy się cieszyć, że wreszcie będziemy czcili pamięć Polaków, którzy wywalczyli nam wolność. A jako rodzina nie będziemy odmieńcami, którzy zapalają znicze w kwaterze żołnierzy 1920 roku. Potem były mroczne, ale już bogate w świadomość lata 80te. Tylko wtedy okazało się, że ludzie się dzielą na tych, którzy chcą nieść w sercach i w drobnych czynach wspomnienie o 1918 roku i tych, którzy wolą cicho udawać, że lepiej milczeć. Nie oceniam, nie sądzę nikogo. Było smętnie i tyle.

Nadeszły piękniejsze czasy. Już od kilku lat obchody Święta Niepodległości są piękne. Kilka razy w ostatnich latach byłam w Warszawie, gdzie doskonale zrozumiałam, jak łatwo dać się sprowokować i jak łatwo być prowokatorem. Nikt mi nie wmówi tak łatwo istnienia rozwydrzonych młodzieńców, którzy setkami zachowują się agresywnie. To naprawdę są zdecydowanie marginalne zachowania, a jak się często potem okazuje, zorganizowane celowo i pokazowo, by mieć materiał dla podekscytowanych dziennikarzy, uwielbiających tanią sensację i postponowanie prawicowych ugrupowań. A tak w rzeczywistości w stolicy za każdym razem na Marszu Niepodległości było wzniośle, spokojnie i patriotycznie. Ludzie kierowani potrzebą serca równo skandowali hasła patriotyczne, śpiewali, machali flagami (kto nie widział na żywo dziesięciu metrów biało czerwonego materiału lub niesionej przez tłum flagi ten nie wie, o czym mówię). Nikt po nikim nie deptał, nikt nikogo nie przewracał, a już na pewno nie obrażał czy popychał.

Ostatnie 3 lata obchodzimy Święto Niepodległości rodzinnie w Bydgoszczy i muszę powiedzieć, że nabiera coraz lepszego smaku. W tym roku było śpiewnie. Dużo ludzi (mimo mżymżawki wsiąkającej we wszystko) spacerowało po Starym Rynku, po Gdańskiej, Placu Wolności. Wiele z nas miało kotyliony biało – czerwone, kilka osób było pięknie ustylizowanych na lata 20 – 30. I naprawdę po raz pierwszy miałam poczucie, że żyję w pięknym kraju, w którym mogą spełniać się marzenia, w którym można pięknie (lub mniej pięknie) śpiewać patriotyczne piosenki, gdzie można z nadzieją patrzeć w przyszłość. Wiem, że nie każdy podziela to zdanie, ale nie mam zamiaru ukrywać, że zarówno 24 maja, jak 25 października przygotował mnie do tak wielkiej radości 11 listopada.

Oczywiście, że dobrze by było gdyby wszyscy jak najwięcej wiedzieli o 11 listopada 1918 roku i o 1920 roku, a nie tylko upajali się smakiem rogali marcińskich. Wierzę jednak, że mądra polityka historyczna, zwiększona ilość lekcji historii pozwoli i na rozszerzenie świadomości historycznej. Ale i tak jest pięknie. Na grobach żołnierzy z 1920 roku już drugi raz z rzędu są opaski biało – czerwone, świetnie działają grupy rekonstrukcyjne, młodzi ludzie z np. III LO śpiewają ślicznie piosenki z okresu międzywojennego, ludzie chętnie wtórują tym śpiewom. „Żeby Polska była Polską, żeby Polska była Polską”.

Beata Wróblewska

Obraz Jerzego Rupniewskiego

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor