W rzece ludzi własny prąd
Inne z kategorii
O Mszy papieża Piusa [VIDEO]
Komentarz do liturgii na XIV Niedzielę w ciągu roku
Przejrzałam jeden z portali informacyjnych, na które zwykle wchodzę i… doszłam do wniosku, że normalny człowiek, o przeciętnej inteligencji, zwykłym patrzeniu na rzeczywistość nie jest w stanie przyswoić informacji, które docierają do niego w ciągu dnia, a co dopiero tygodnia. I nie mam zamiaru nawet wchodzić w nie wszystkie, analizować i rozbierać na czynniki pierwsze. Co prawda niektóre wiadomości się powtarzają, niektóre są błahe, generalnie jednak jest ich tak wiele, że może się jedynie zakręcić w głowie i zmusić do naciśnięcia klawisza „Esc”.
Piszę to po powrocie z Warszawy, w której mieszkałam 2 tygodnie, pomagając córce odnaleźć się w stołecznej rzeczywistości. Lubię to miasto, może nawet kocham (choć wolę unikać egzaltacji, która mi raczej nie przystoi), ale już wiem, co mi w nim przeszkadza. Hałas, szum, rzeki ludzi, jakieś nieprzebrane roje turystów, gromady indywiduów. W tym się nie potrafię odnaleźć. Moje konserwatywne poglądy piszczą, gdy doświadczają widoku metroseksualnych mężczyzn, homoseksualnych i eksponowanych publicznie związków. To nie moja bajka, choć przecież w niej jestem i muszę ją przyjąć, wchodząc do tego świata. Moja znajoma powiedziała, że się tego nauczę, że moje dziecko z czasem przestanie to widzieć, że można być obok. Pewnie w tym wiele prawdy, choć przynajmniej jak na razie nie potrafię jej przyjąć.
Spotkałam się z moją dawną przyjaciółką (od szkoły podstawowej, więc nie piszę, jak długo się znamy, bo ta liczba zaczyna trącić nieskończonością) w Złotych Terasach. To dopiero wyzwanie. Morze ludzi, wodospady (na schodach ruchomych) istnień przemieszczających się z miejsca na miejsce. Jeśli kiedyś zwątpię w wielką liczbę ludzi na ziemi, pojadę tam i będę patrzeć, jak jadą w górę w dół, chodzą z prawa w lewo i z lewa w prawo. Ale nie to było ważne w tym spotkaniu. Ważne było co innego. W świecie, w którym zmieniło się absolutnie wszystko (poznawałyśmy się w dobie octu i groszku na półkach), my nie zmieniłyśmy się w ogóle. Oczywiście nie piszę o siwiźnie i zmarszczkach czy o dzieciach, które w międzyczasie czynią nas babciami. My jednak naprawdę nie zmieniłyśmy się w ogóle. Tak samo patrzymy na świat, śmiejemy się tak samo, płaczemy nad „tymi samymi” problemami, choć oczywiście zupełnie innymi i w innym kontekście zawieszonymi. Okoliczności inne, małżeństwa nasze z wielkim stażem, a mimo to jesteśmy nadal sobie bliskie i prawdziwe. I to jest wielkie. Piękne.
Zanim przejdę do puenty, jeszcze jedna historyjka. Szukałam lokum dla mej córki. Oczywiście oprócz Olx i tym podobnych, uciekłam się do Fb i ludzi mi znanych, którzy mieszkają w Warszawie. I tu kolejne zdumienie. Osoby, z którymi nie miałam kontaktu przez 20 z górą lat, angażują się, pomagają, oferują (!!!) awaryjnie dach nad głową. Ludzie, z którymi miałam tylko przelotne relacje, radzą, szukają, otwierają serca, wspierają. Byłam wzruszona i poczułam się spokojna. W tej rzece, wodospadzie tłumu wciąż znajdują się krople, które tworzą własne prądy. Niezależnie od czasu, od przekonań. Pomimo zatrutych nurtów, bagien czy mętnych zatok, są źródełka pozwalające odetchnąć w najbardziej obcej przestrzeni. Może i nie umiemy przyswoić wiadomości z kilku ostatnich dni, bo jest ich za wiele. Może i nie jesteśmy w stanie wtopić się w bezpłciowy czasem tłum, może i godzimy się z anonimowością. Jednak gdy dotknie nas żywy człowiek, zagada, przypomni się, uśmiechnie i poprosi o pomoc, to reagujemy. I to wciąż tak po ludzku, miło, jak wtedy gdy zajmowaliśmy sobie kolejkę po deficytowy towar.
Beata Wróblewska