"Tak naprawdę każdy jest... SAM" - mówi po latach powstaniec warszawski
Inne z kategorii
"Może się mylę, ale wydaje mi się, że jeżeli Tamci zginęli dla CZEGOŚ WIELKIEGO, to my, choć byśmy nie wiem jak chcieli, nie mamy prawa do ŁATWEGO SPOKOJU!"
Mòj Tata, Henryk "Hugon" Sęczykowski przeżył Powstanie Warszawskie. Miał wtedy 19 lat.
Odkąd pamiętam zawsze powtarzał, że przeżył tylko 1 Powstaniec na 10 osób i on jest tym 1 i jak bardzo go to zobowiązuje.
Całe życie nie mógł pogodzić się ze śmiercią najlepszego przyjaciela "Artura". Kiedy "Artur" umierał paląc się w piwnicy przy Kilińskiego, Tata leżał nieprzytomny w szpitalu polowym na Starym Mieście. Obiecał, że wróci po "Artura", ale nie mógł tego zrobić.
To zapiski Taty, które spisałam z jego rękopisów. Dzielę się nimi z Wami bo to jest nasze wspòlna Historia.
Maria Sęczykowska-Bojar
"Artur"
Wspomnienia o tych co zginęli mają w sobie coś z książki napisanej do połowy, albo w ogóle przerwanej w przypadkowym miejscu. Jej ciąg dalszy można sobie tylko wyobrażać. Ale może jest zupełnie inaczej : nie ma po prostu dalszego ciągu. Książka została skończona a że zakończenie było takie? Może nie mogło być inne.
Obchodzimy rocznice Ich śmierci. Spotykamy się i rozmawiamy właściwie o niczym. Trochę kroniki dokumentalnej, wykadrowana zaduma, aktualności, sprawy bieżące i do widzenia. Cześć. Do następnej rocznicy. A przecież my żyjemy a wspomnienia o Nich są częścią naszego życia - a przynajmniej powinny być.
Często, być może nawet zbyt często mówi się: "...Oni umarli żebyśmy mogli żyć..." - ale jak żyć? Jakimi wartościami musimy dorównać Ich śmierciom, śmierciom zamykającym CAŁE ICH ŻYCIE.
Cholerne pytanie i obłędnie trudna odpowiedź. Sądzę co prawda, że właściwie każdy z nas już sobie ją dał. I może właśnie dlatego tak mało mamy sobie do powiedzenia na tych rocznicowych spotkaniach. Przez ileś tam dni byliśmy grupą może patetycznie tragiczną, może romantycznie naiwną a może po prostu walczącą razem, w jednym miejscu, w jednym czasie i chyba w jednym celu.
A jak jest teraz?
Łączy nas wspólny czas, ale miejsca mamy każdy już inne. A cel?
Może powinna być tu liczba mnoga - cele- jakie one są? Czy myśmy je stworzyli, czy stało się coś odwrotnego - cele stworzyły nas. Nie istnieje już grupa walcząca RAZEM. Tak naprawdę każdy z nas jest SAM.
Święte oburzenie. Jest przecież pomnikowa kwatera na cmentarzu. Chcemy ocalić od zapomnienia Historię. Czyją? - Ich czy swoją?
Wiem, że możecie powiedzieć: Naszą. Ale Historia to jest TO, co BYŁO i TO, co JEST.
Czy nasza historia ma być budowaniem spokojnych kącików w "Rozwalonym Domu"? Akcją pomocy kombatanckiej, złudzeniem wspólnoty? Złudzeniem, bo robiąc to nawet wspólnie, robimy przecież dla siebie. I dlatego jesteśmy SAMI.
Może się mylę, ale wydaje mi się, że jeżeli Tamci zginęli dla CZEGOŚ WIELKIEGO, to my, choć byśmy nie wiem jak chcieli, nie mamy prawa do ŁATWEGO SPOKOJU! Inaczej TAMTE DNI byłyby po prostu niepotrzebne.
...Więc chcecie znać prawdę o "Arturze". Kim właściwie był? I jako chłopak - ten z Polesia i ten z okupacji i ten z Powstania a więc żołnierz od "Gustawa".
Był po prostu szesnasto-, osiemnasto-, dwudziestolatkiem próbującym znaleźć własną Drogę. Otaczała nas rzeczywistość dusząca, złowroga. Chcąc ją zrozumieć, trzeba było określić nasze miejsce i w tej codziennej rzeczywistości i w tej, która miała nadejść.
Rozmawialiśmy o ludziach, o prawie do życia, o wolnym, sprawiedliwym świecie. Marzyliśmy o świecie bez podziałów i granic.
Nie śniliśmy o Wielkiej Polsce - Przewodniczce Narodów. Był to może dziwny świat, w którym znalazły miejsce i ryngraf z Matką Boską Ostrobramską i twarde słowa Międzynarodówki. Patos?- a czy wszystko co nas otaczało nie nosiło znamion patosu?
Jurka poznałem w 1941 roku. Szkoła Wawelberga i Wydział Elektryczny, na który trafiliśmy, były czystym przypadkiem. Mnie interesowała archeologia i architektura, jego - geografia, języki i prawo. Były więc nasze prywatne wędrówki "po historii i mapie", poprzez epoki i kraje. Chcieliśmy poznać ludzi - ich zwyczaje, ich problemy a przecież tym samym i nasze.
Właśnie chyba wtedy powstał pseudonim "Artur" - rycerski i trochę tajemniczy, sięgający w legendę i utopię.
Jurka-Artura zaprzysiężono w szeregach kompanii "Sęp" batalionu "Baszta", w którym wraz z grupą moich kolegów byłem od chwili jego powstania. Przeszedł normalne szkolenie. Regulaminy, poznanie broni, ćwiczenia na mapach plastycznych (które sam wykonywał), ćwiczenia w terenie. Kolportaż, łączność, eskortowanie i transporty broni, szkoła dywersji, szkoła podchorążych i stopień kaprala podchorążego. Oczekiwania, nadzieje i przecież nieprzypadkowa, dramatyczna kolejność wydarzeń: śmierć kapelana (ks. Stypułkowski), ciężko ranny dowódca plutonu Adrian (Czesław Rawicz-Karwowski), śmierć kilkunastu kolegów, denuncjacja i aresztowanie przez Gestapo naszego dowódcy kapitana Lecha (Zygmunt Sęczykowski). Zastępca dowódcy ppor. Jacek (Jacek Kuna) poszukiwany przez Gestapo musi opuścić Warszawę (ginie rozstrzelany przez Niemców w czasie Powstania). Grupa rozpada się. Jest lipiec 1943 roku.
Rozgoryczenie i niechęć, a jednak szukamy nowych kontaktów. Pomaga nam Marysia Iwaszkiewiczówna. Trafiamy do kompanii harcerskiej, do "Gustawa". Jesteśmy w drużynie "Leszka" w plutonie "Dady". Znowu szkolenie. Trochę inne, bardziej harcerskie, a tym samym bardziej nam obce.
Dlaczego rozpoczęliśmy od nowa? Dlaczego "Artur" rozpoczął od nowa? Czy była to chęć "służenia Ojczyźnie" i Jej ideałom?. Nie potrafię odpowiedzieć na to jednoznacznie. Była to raczej lojalność dla Sprawy Wszystkich Polaków i nie radosna, ale dramatyczna konieczność bycia czynnym świadkiem wspólnych losów.
Nie było w tej decyzji fanatyzmu. Nie było również chłodnego rachunku - miał przecież pseudonim "Artur", a więc coś z legendy i coś z utopii.
"Leszek" nie miał z nami łatwego życia. Zbyt często zatruwaliśmy jego harcerską duszę "wywrotowymi" dyskusjami. Ani "Artur" ani ja nie byliśmy subordynowanymi podwładnymi. Zdarzył się i przypadek odmówienia wykonania rozkazu dowództwa, rozkazu, naszym zdaniem, bezsensownego. Nie uznawaliśmy teorii "ślepych bagnetów".
Pierwszego sierpnia 1944 roku.
"Artura" spotkałem na ulicy Słupeckiej. Nie zawrócił do domu. Poszedł ze mną na punkt zborny przy ul. Senatorskiej. Nasza drużyna to ci najstarsi. Otrzymujemy opaski i broń. Dostaję parabellum. "Artur" patrzy z zazdrością. "Leszek" ze stenem schodzi już w dół. Brama naprzeciwko kościoła św. Antoniego. Jedzie niemiecka ciężarówka. Seria z peemu przecina prawie na pół kierowcę. Ciężarówka wbija się maską w mur kościoła. Trzeba przeskoczyć przez jezdnię i dopaść do samochodu.
Jest tam broń i - być może jeszcze żywy człowiek. Stoję najbliżej. Chwila wahania. Wzdłuż Senatorskiej strzela niemiecki karabin maszynowy. "Artur" odpycha mnie w tył i skacze przez ulicę. Już jest w budce szoferskiej. "Leszek" osłania stenem jego powrót. "Artur" wlecze kierowcę i karabin, pierwszy zdobyczny. W bramie sanitariuszki próbują ratować śmiertelnie rannego Człowieka, który jeszcze przed chwilą był tylko "Niemcem".
Moje parabellum otrzymuje teraz "Artur". Pierwszy przeskoczył przez ulicę. Dlaczego to zrobił? Próba odwagi, determinacja? - nie odpowiem na te pytania.
Kiedyś na naszych "literackich" spotkaniach twierdził"... nic nie czuć, być jak kamień, bez przerażeń i lęków - po prostu trwać..." Czyżby to miało być powodem decyzji?
Potem były Sądy na Lesznie, Ogrodowa, Chłodna, przejście przez Żelazną Bramę no i Stare Miasto - ze świeżą jeszcze zielenią i nadzieją - a już skazane.
Po raz drugi przeczytałem Dobraczyńskiego "W rozwalonym domu". Jest tam postać łudząco podobna do "Artura". Biedny syn kolejarza "kujący się francuskiego" dla zaimponowania bogatszym kolegom, znającym języki i grającym na fortepianie - tym ocalałym w domu przy barykadzie. Ładna opowieść. Tylko że "Artur"znał doskonale trzy języki, był synem znanego wileńsko - pińskiego działacza nauczycielskiego, a mundur kolejarski miał rzeczywiście - jako ausweis. Ale uczył się stale. I nie przeszkadzały mu ani bombardowania ani "szafy". Jego niezwykła zdolność koncentracji w odliczonych minutach odpoczynku była oszałamiająca. Na Podwalu, a raczej na Ślepej dorwał słownik angielsko-arabski. Jak go czytał żył w innym świecie. Tym z legendy o królu Arturze.
Raniono go na barykadzie na Podwalu - w rozwalonym domu. Upadł cicho i nikt nie zauważył, że jest ranny. Tylko krew powoli wypływała spod leżącego. Nie stracił przytomności. Był tylko niepomiernie zdumiony, że to właśnie tak i że to już. Nosze. Droga do szpitala. Doktor "Morwa" operuje. Operacja udała się - tylko nogi są bezwładne. Ale może będzie dobrze. Trzy, cztery tygodnie. Piwnica polowego szpitala przy ulicy Kilińskiego. Odwiedzam go codziennie. Jeszcze tylko te trzy, cztery tygodnie.
I znów przeglądam Dobraczyńskiego: jak "Dada" dodaje otuchy rannym chłopakom, jak ojciec "Marek" Tomasz obiecuje zostać z nimi i jak sami ranni proszą żeby ich zostawić - że jak będzie trzeba to umrą z godnością. Odebraliśmy legitymacje AK wszystkim i Arturowi też. Pytał, czy wrócimy, by ich zabrać ze Śródmieścia. Obiecałem. Uwierzył, a może tylko tak cholernie chciał i wierzyć i żyć. Artur zginął w piwnicy Polowego Szpitala Wojskowego, przy ulicy Kilińskiego. Spalił się w płomieniach benzyny, czy nafty, wlanej przez Niemców do piwnicy.
Uciekłem od niego, żeby mógł umrzeć. Może jego śmierć nie była na moją skalę? - A jaka jest miara mojego życia i na jaką skalę będzie moja śmierć?
Warszawa, 1.09.1980 Hugon
*ps. "Artur" - Jerzy Stefan Bednarski, kapr. pdhr. urodzony 14.09.1924 w Pińsku, przynależność organizacyjna kolejno ZWZ, AK - Baszta, batalion Gustaw, kompania harcerska, zginął prawdopodobnie około 2 września 1944 roku w Szpitalu Polowym batalionu Gustaw przy ulicy Kilińskiego
publikujemy dzięki życzliwości Córki Autora - p. Marii Sęczykowskiej - Bojar