Felieton 2 Jul 2018 | Redaktor
A Franciszek pił i pił, a potem mu się twarz rozpadała... moi charyzmatycy

Siedziałam sobie u niego w pokoju, w przytułku dla bezdomnych. Z jego ogromnego nowotworu – taka kula dzikiego mięsa pod brodą… dziurawa… ciekła ropa z krwią i śluzem.

Pamiętam Franciszka – mówił, że dawniej strasznie chlał… przepraszam za takie słowo, ale to podobno nie było już nawet picie… Przez wiele lat żył w pijaństwie. Pod koniec życia został tercjarzem franciszkańskim. Siedziałam sobie u niego w pokoju, w przytułku dla bezdomnych. Z jego ogromnego nowotworu – taka kula dzikiego mięsa pod brodą… dziurawa… ciekła ropa z krwią i śluzem.

Pokazał ręka pod stół i powiedział: Zobacz – zbieram to do słoika, bo nie nadążam z opatrunkami. Słoików litrowych stało ze dwa – pełne ropy i krwi. Franciszek miał też obciętą nogę.

Tak sobie siedzieliśmy… słuchałam go jak dziecko. Mówił: ”Patrz Kasia – mam taką modlitwę 'przed śmiercią’ – ale jej jeszcze nie mówię. Jeszcze muszę pocierpieć, bo tyle krzywdziłem. Chcę cierpieć…

Na ile mógł, na tyle chodziliśmy po gospodarstwie. Pawie tam mieli, kwękały, a on mówił o swojej rodzinie… chłonęłam każde jego słowo, a każde było trudne do wypowiedzenia z powodu raka w jamie ustnej.

Franciszek, starszy pan, bez nogi, z cuchnącą naroślą pod twarzą, był piękny! Ani w głowie było obrzydzenie, ale za to prawdziwy podziw. Czego dokonał? Tego, czego wielu zdrowych, rzekomo wolnych, nieuzależnionych ludzi nie chce dokonać i nie dokonuje aż do śmierci. Franciszek skapitulował sam ze sobą, aby siebie wygrać.

Po jego śmierci ktoś napisał do mnie list, o tym jak jego rodzina, która nie chciała z nim się kontaktować, była zaszokowana liczbą osób na pogrzebie i zasłyszanymi niezwykłymi opowieściami o nim…

Franciszek mówił mi gdy żył, że nie ma do swoich bliskich pretensji, że rozumie dokładnie dlaczego nie chcieli z nim rozmawiać. Żył jako ten, który prosi o przebaczenie. Żył więc autentycznie i pisano mi z hospicjum, że umierał bardzo spokojny. Mnie uzdrowił z wielu spraw.

...

A na pewnej malej uliczce w Lublinie, był Kościółek równie mały i biedny jak wszystko w tej części miasta i mało w nim było ludzi. Dosłownie, Msze wieczorne odprawiane były dla dwóch… trzech osób. Odprawiali te Msze z resztą księża emeryci, tacy zasuszeni… z dość urokliwymi manierami, jak to staruszkowie. Posługiwał tam taki starszy pan, który się zawsze do nas – nieokiełznanych nieco wyalienowanych zbuntowanych studentów bardzo uśmiechał. Jego twarz była jak z bladej bibułki. Koszula czyściutka, wyprasowana. Wąs taki z dawnych lat… Taka sobie szczuplutka, mglista postać, niemal przezroczysta.

Zapytałam księdza, który się bezdomnymi (i nami – buntownikami) zajmował przy tej biednej parafii, kim jest ten pan, bo wydaje mi się ogromnie ciekawym człowiekiem. Na to starszy kapłan dość gruboskórnie –ale taki właśnie był i takiego go kochaliśmy powiedział: „No co ty! Nie znasz historii Tadka? To bezdomny. Mieszka z wszystkimi bezdomnymi w pokoju już od lat, przyjaźnimy się. Został kościelnym.”

„Pan Tadeusz bezdomny?” zachłysnęłam się własnym zdziwieniem. Lubiłam te nasze rozmowy z księdzem, który chrypiał jak chłop i opowiadał tak, że się wiedziało od razu, że mówi prawdę.

Ach! Wiele lat temu – ciągnął – Tadek strasznie pił. Był degeneratem w swojej wsi. Na zachodzie Polski mieszkał. W końcu się wkurzył i poszedł w las. I tak od zachodniej granicy szedł przez trzy miesiące, aż wyszedł pod wschodnią granicą i trafił do mnie! Do schroniska. Od lat nie pije i zajmuje się kościołem. Czasem go podpatruję jak chodzi po tym Kościele i coś mruczy. Pytam: Tadek, co ty robisz? A on się uśmiecha i mówi: A… tak se z Jezusem godom.”

Gdy poszliśmy pewnego wieczoru pokolędować z bezdomnymi, zobaczyłam na własne oczy jak mieszkał nasz pan Tadek. Sala zapełniona łóżkami, pełno mężczyzn w różnym stanie, raczej trzeźwi, ale na pewno potrzebujący uwolnienia. W zimie zawsze pełno tu było ludzi… A Pan Tadeusz pośród nich. Po prostu razem. Jedyne co miał to łóżko i ten swój uśmiech. Chodziliśmy tam grać co niedzielę na Msze Świętą, kawę wypić, pogadać, ale to nie oni nas potrzebowali, ale my ich, a Pana Tadeusza najbardziej. On po prostu nas dźwigał wszystkich dookoła, choć nic prawie nie mówił. Ten uśmiech do dziś jest w mojej wyobraźni i jest leczeniem! Tak jak cała historia Pana Tadeusza!

Patryk jest w ciężkim stanie, a ponad dwadzieścia lat temu urodził się w stanie krytycznym, bo… za długo się rodził. Miał notoryczne napady padaczkowe po porodzie. Do dziś nie mówi. Nie porusza się. Miał nie żyć, a żyje. Gdy do niego mówisz, śmieje się i jest Tobą zachwycony! Wiesz jak to jest, gdy idziesz do kogoś i ten ktoś się tobą zachwyca?!

Niewielu potrafi się tak cieszyć jak on na spotkanie z człowiekiem. Gdy mu zaśpiewasz pojękuje szczęśliwy! Gdy głaszczesz jego powykręcaną rękę, cicho szepcze „Aaa…” On bardzo cierpi. Jest cały chorobą, ale w życiu i u nikogo na świecie nie widziałam tyle uśmiechów co u Patryka! On leczy nas! My potrzebujemy uzdrowienia od Patryka! Ja z pewnością… za każdym razem!

A teraz dojdźmy do sedna. Wydaje nam się niekiedy, że musimy poszukiwać wzniosłości, cudów, charyzmatyków, którzy dostarczą nam jakiś niezwykłych przeżyć. A tymczasem wystarczy być dokładnie tam, gdzie się jest i patrząc, wreszcie zobaczyć!

Zobaczyć historię ludzkiego życia, która nie tylko jest dana temu człowiekowi, ale dana jest nam, aby nas leczyła!

Oto dzielę się z Państwem charyzmatykami, których poznałam, a jest ich mnóstwo! Jest ich ogromna liczba! Niektórzy zgodzili się opowiedzieć mi swoje historie w audycjach. Wielu pozostaje moją świętą tajemnicą. A miałam zaszczyt słuchać tych historii nie dlatego, żebym może wiedziała co zrobić, jak pomóc. Nie! …ale po to, by to właśnie oni swoim życiem pomagali mi i mnie uzdrawiali!

Jestem przekonana, że wielu z Państwa dokładnie wie co mam na myśli, sami Państwo przecież słuchając - słyszą, a patrząc widzą. Najgorsza w życiu jest głuchota i ślepota, patrzenie bez widzenia, i słuchanie bez słyszenia.

Nikt z owych charyzmatyków nie modlił się nade mną, nawet nie śpiewali, niektórzy z nich nawet ledwo już mówili. Ale to właśnie oni mnie uzdrawiali i robią to do dziś! Oczywiście historie ludzkich losów są różne, nie chodzi o to, aby zachwycać ekstremalnie, żeby teraz felieton miał dużo wejść. Nie obchodzi mnie to wcale!

Piszę, bo bardzo chcę żebyśmy widzieli siebie nawzajem! Ci którzy nas uzdrawiają, są najbliżej nas! Dokładnie z tymi charyzmatami które mają! Jeśli jest to opowiedziana bełkotliwie historia to właśnie jest ona dla nas najpiękniejszym charyzmatem w danym momencie. Ona nas uzdrawia, nie żądając nic w zamian.

Znasz taką szczerość relacji? Na pewno! Każdy je ma blisko siebie. A jeśli tego nie doświadczasz, to zacznij patrzeć i słuchać.

Jeśli chodzi o relacje między ludźmi, to nie ma tych co mają mieć więcej lub mniej, lepiej czy gorzej. Każdy jest najbogatszy w relacje, jeśli tylko chce.

Boże! Dzięki Ci za prawdziwych ludzi!

Kasia Chrzan

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor