Felieton 14 Oct 2015 | Redaktor
Dzień nauczyciela

Dziś Dzień Nauczyciela… Mój Boże, kiedyś było to wielkie święto. Co prawda szło się do szkoły, ale ten październikowy dzień miał w sobie coś wyjątkowego. Biegałam od jednego do drugiego nauczyciela, bo nie mogłam się zdecydować, komu najpierw wręczyć kupione kwiaty. Rodzice kupowali dla niemal każdego mnie uczącego… Ale to było kiedyś. Dziś nie ma ani takich Rodziców ani uczniów. W każdym razie nie w liceach. Jeszcze w podstawowej szkole, jeszcze w gimnazjum w miarę chętnie wręcza się kwiaty, czekoladki, lizaki, kartki. W liceum ewentualnie wychowawcom coś się dostanie.

Nie, nie piszę tego z głębi rozżalonego belferskiego serca, bo na szczęście czuję się i doceniona i spokojna o swoje miejsce w szeregu. Po prostu patrzę na pauperyzację mojego zawodu, na degrengoladę i jakieś, mocno mówiąc, upodlenie. Taka łatwość nastąpiła w przejściu od szacunku do Profesora do oczekiwań wobec nauczyciela.

Staliśmy się Sprzedawcami wiedzy i umiejętności. Staliśmy się Subiektami w szkołach, które mają spełniać oczekiwania Uczniów, marzenia Rodziców, ambicje Polityków, aspiracje OKE i CKE. Już nie mamy być mistrzami naszych wychowanków, autorytetami dla młodzieży. Mamy być przekaźnikami wiedzy, a może nawet nośnikami informacji (choć w tym wypadku przegrywamy z każdym pendrivem). Nikt nie oczekuje od nas wizjonerstwa, ambicji, oryginalności, nikt nie wymaga, by swoim przykładem pokazywać, jak być inspirującym. My raczej nie powinniśmy zanadto ujawniać naszych pasji. My raczej nie powinniśmy eksponować swoich przekonań, ani też za wiele nie używać słów typu „lubię” i „nie lubię”. My mamy być profesjonalni, poprawni, tolerancyjni i… zgodni z procedurami. Mój Boże, nawet teraz gdy to piszę, robi mi się smutno.

A kiedyś…

Miałam w swoim życiu szczęście, że spotkałam kilkoro naprawdę niezwykłych nauczycieli. Pierwszą z nich była Pani Barbara Kral, która w małej wiosce (bo wówczas Rewal był jeszcze mała wioską) nauczyła mnie kochać Baczyńskiego i Norwida. Mówiła szeptem niemal, a my słuchaliśmy Jej jak zaklęci. Stworzyła z nami kabaret, którego piosenki śpiewam do dzisiaj. Była też Pani od matematyki. Czesława Wyszomirska. Nikt tak jak Ona nie nauczył mnie wszystkich podstawowych praw matematycznych. Nie miała tablicy interaktywnej, za kule służyły nasze głowy i stosunki przestrzenne tłumaczyła nam w oparciu o te nasze łepetyny i okrągłe klosze. Do dziś wiem, że dobrej bryły nie zrobi się bez dokładności do setnej milimetra. Potem w liceum (a chodziłam do dwóch) miałam niezwykle surową, ale cudownie sprawiedliwą i rzeczową Profesor Mieczysławę Wierzbicką od matematyki a w II LO Profesor Hannę Siudzińską. Jestem humanistą, ale naprawdę szczerze kocham matematykę dzięki tym Kobietom i wiem, że na studiach humanistycznych najlepsi byli ci, którzy skończyli mat. fiz. Miałam też lekcje z bardzo kontrowersyjną i tak kochaną jak i nieznośną polonistką Profesor Ewą Poleską. Kobieta o temperamencie Herkulesa. Można Ją było i kochać i …nie kochać. Ale jedno jest pewne, nawet po 25 latach na spotkaniach klasowych każdy z nas potrafi dokończyć cytat „Nie pytaj próżno…”

Była też w moim życiu Profesor Halina Łozińska. Typical English Teacher. W swoich pięknych spódnicach w kratę, kapeluszach, starannie dobranych ascetycznych dodatkach. Łozia (mam nadzieję, że się nie gniewa, gdy tak o Niej piszę) była spokojna i miła, ale słówek uczyła nas z żelazną konsekwencją. Spod Jej palców na tablicy pojawiał się profesjonalny zapis fonetyczny i nie było możliwości, by nie chcieć, choćby dla Jej dobrego uśmiechu, nie nauczyć się opowiadać, pisać i czytać po angielsku.

Na studiach też miałam Mistrza. Profesor Edward Pieścikowski. Specjalista od Bolesława Prusa, piewca pracy i opiekun o mądrym sercu, który potrafił zrozumieć najgłębsze studenckie rozterki. Nie mogłam wyjść z podziwu, że On - człowiek wiedzy, która na żadnym się nie pomieści pendrive’ie , potrafi tak bardzo po ludzku, tak bardzo ze zrozumieniem odnieść się do naszych małych, młodzieńczych spraw.

Był jeszcze jeden nauczyciel. Miał mnie pod swoimi skrzydłami od 1984 roku aż do swego odejścia. Mistrz życia i ducha. Człowiek ognistego temperamentu, gołębiego serca, pracowitych rąk i wielkiego Ducha. Dla Niego nie było rzeczy niemożliwych. Trzeba kupić 50 łóżek dla młodzieży na rekolekcje. Proszę bardzo. Trzeba znaleźć farbę do tych łóżek. Już się robi. Trzeba (niech nikt się nie gorszy) kupić w styczniu 1988 roku (kto wówczas żył ten wie o jakim wyczynie piszę) zdobyć podpaski dla dziewczyn. Ciabach. Są. Trzeba spowiadać do 3 nad ranem… To się spowiada. Trzeba trzymać za rękę i pocieszać. To się trzyma i pociesza. Trzeba pamiętać o 8 marca dla Pani Anieli. To się daje młodzieży kasę i każe jechać na Ogrody. Trzeba układać w snopy zboże… Mogłabym w nieskończoność pisać o Tym Człowieku. Nie znałam osobiście nikogo o tak Wielkim i Świętym sercu jak Jego. Ojciec Czesław Chabielski udzielił mi ślubu i wciąż jestem pewna, że czuwa nade mną. I pewnie tera , mój Dobry Mistrz powiedziałby mi „Beatka, idź spać. Jutro dużo pracy”.

Dziękuję Wam, moim mistrzowie.

Beata Wróblewska

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor