Felieton 14 Feb 2016 | Redaktor
Do it yourself? Never again!

Walentynki. Niektórych denerwuje to święto, bo jest takie komercyjne i rzekomo amerykańskie. Może tak, może amerykańskie. Amerykańska i komercyjna jest też seryjna produkcja samochodów. Jeśli ktoś twierdzi, że coś jest złe, bo jest komercyjne albo amerykańskie, to niechże będzie konsekwentny i zamieni swój seryjny, komercyjny silnikowy czteroślad na ręcznie strugany drabiniasty wóz i po staropolsku zaprzęgnie do niego konie. Walentynki nie są złe dlatego, że są komercyjne i amerykańskie. Jest inny powód…

Rozwój ludzki postępował od samowystarczalności do produkcji masowej. Najpierw ludzie samodzielnie wytwarzali wszystkie potrzebne do życia przedmioty. Z czasem nastąpiła specjalizacja. Garncarz wytwarzał garnki, stolarz stoły, szewc buty itd. Potem okazało się, że można jeszcze lepiej. W jednym zakładzie wykonywano podeszwy, u sąsiada cholewy, a trzeci sąsiad zszywał to ze sobą tworząc buta. Myśl ludzka zdołała i to jeszcze ulepszyć. Dziś przy jednej taśmie produkcyjnej zgodnie współpracują ludzie i maszyny, przy czym każdy wykonuje zwykle tylko jedną z serii czynności potrzebnych do wykonania produktu. Nieraz części produkowane są tą metodą w różnych krajach świata i składane w końcowym zakładzie. Tu chcę podkreślić jedną zaletę takiego rozwiązania – oszczędność. Dzięki temu, że produkcja jest masowa, a poszczególne elementy wytwarza się tam, gdzie jest najtaniej, nawet niebogaty może sobie kupić piękne, seryjnie produkowane cacka.

Już mam w uszach te świdrujące głosy, że w zakładach takich pracownicy ciężko pracują tworząc użyteczne dobra, a potem większość zysków spija prezes czy dyrektor. Tak. Może. Chciałbym jednak zauważyć, że dzięki nowoczesnemu sposobowi produkcji typowy robotnik czy pracownik McDonaldsa ma dziś na sobie delikatną bawełnianą koszulkę z zabawnym nadrukiem zamiast szorstkiej, nudnej, lnianej koszuli, ma też wytrzymałe jeansy zamiast cienkich, słabych, lnianych portek, a w kieszeni tych jeansów telefon komórkowy. To zaawansowane narzędzie komunikacyjne jeszcze niedawno było przedmiotem ekskluzywnym, podobnie ekskluzywna była niegdyś bawełna. Dzięki masowej produkcji i tym okropnym, żądnym zysków kapitalistom dziś są one powszechne. Nie twierdzę, że wszystko na tym padole jest świetnie poukładane, jednak dziś za dwie najniższe krajowe można mieć dobra, o których dawni królowie nawet nie marzyli. Zawdzięczamy to masowej produkcji, mówiąc językiem ekonomii – efektowi skali.

Możemy dziś kupić wiele ładnych i pożytecznych rzeczy, a większość z nich w odległości kilku kilometrów od domu. Wychodząc po walentynkowy bukiet kwiatów z Holandii nie trzeba nawet zamykać drzwi, bo wrócimy za pięć minut. Po drodze kupimy czekoladki wyprodukowane w Polsce przez niemiecką firmę z mieszanym kapitałem francusko-holendersko-ktowietamjakim. Do tego świece wytopione niewiemgdzie. A wszystko za stosunkowo niską cenę.

Gdyby nie globalny podział pracy, to róże na walentynki trzeba by posadzić w doniczce gdzieś około lata, a potem… No nie wiem. Zamrozić? Gdyby nie ten podział pracy, to wręczenie ukochanej czekoladek wiązałoby się z ekstremalnie drogą i niebezpieczną podróżą do strefy okołorównikowej, bo kakaowiec postanowił rosnąć właśnie tam, gdzie rosną też muchy tse-tse i dziwni panowie uzbrojeni w maczety. Gdybyście wrócili stamtąd bez jakiejś tropikalnej choroby i bez głowy w reklamówce, musielibyście spędzić sporo czasu na nauce przeformatowywania ziaren kakaowca w czekoladę. Tylko po co?

Wszystko leży na półkach równymi rzędami. Jednak nie każdemu podoba się ten seryjnie produkowany dobrobyt. Komuś ulęgła się w głowie myśl, że trzeba wrócić do starych metod. Tak powstał nowy sposób na życie (life style) określany jako DIY (ang. do it yourself – zrób to sam). Ludzie płynący z tym nurtem uważają, że uczestnictwo w globalnym, arcy–mega–skomplikowanym systemie produkcji jest passé. To za łatwe, mówią, tak pójść i kupić. Dlatego próbują chałupniczo naśladować kunszt masowej, maszynowo-elektronicznej produkcji. Tworzą meble z palet, ramki na zdjęcia z drewnianych szpatułek lekarskich i projektory z pudełek po butach. Wspaniale! Naprawdę gratuluję. MacGyver byłby z was dumny. Mam względem ludzi płynących tym nurtem tylko jedno, drobne zastrzeżenie. To nie ma sensu! I byłem o tym przekonany zanim spróbowałem… Walentynki. Myślę, zmienię stado. Ze stada konsumpcyjnego przejdę do stada chałupników-rękodzielników. Sam wykonam upominki dla ukochanej. Będę oryginalny (jeśli oryginalnością jest małpowanie pomysłów z Internetu).

Moja ukochana lubi leżeć w wannie i podobno potrafi robić to tak długo, że od czasu do czasu sprawdzam, czy za jej uszami nie kryją się małe skrzela. Skrzeli brak, ale są za to różne modne dodatki do kąpieli, na przykład kule kąpielowe. Wrzucasz do wody, a to na krótko sprawia, że czujesz się jak tabletka musująca. Kupić? Nie! Sam zrobię. Sprawdziłem. Jest przepis. Soda, kwasek cytrynowy i coś tam. Zmieszałem, uformowałem serduszka, a potem odstawiłem do wyschnięcia i zabrałem się do chałupniczego wytwarzania mydełek w kształcie – a jakże – serduszek. Przeczytałem kilka receptur. Według najprostszej trzeba kupić szare mydło i je roztopić. Po co topić dobre, gotowe mydło? Nie mam pojęcia, ale chciałem być modny. Chciałem być DIY-owcem. Więc psuję mydło trąc je na tarce. Wstawiam do kąpieli wodnej i… nic. Podkręcam gaz, woda wrze i… nic. Mydełko ciepłe, lecz nie bardziej płynne niż maszyny, które je uformowały. Przerzuciłem do garnka i na żywy ogień (tak było w innym przepisie). Mieszam. Nic się nie dzieje. Podkręciłem gaz i zabrałem się za kolejny przepis z nurtu DIY.

Ktoś wpadł na pomysł, żeby cudowny wynalazek – jajko niespodziankę – rozebrać i włożyć do środka karteczkę z życzeniami albo jakiś drobiazg. Drobiazg! Zrobi się. Na filmie instruktażowym folia aluminiowa z jajka niespodzianki schodziła równie łatwo jak nastolatka schodzi z niewysokiego krawężnika. Rzeczywistość okazała się całkiem odmienna. Ta folia aluminiowa jest zgrzewana! Spędzicie kwadrans na delikatnym nacinaniu tej powłoki, której potem i tak nie można już złożyć w sensowną całość. A kiedy mimo tego zabierzecie się do rozcinania czekoladowej skorupki, poczujecie swąd palonego w garnku szarego mydła.

Dość! Moje ręcznie robione kule kąpielowe przybrały kształt niesymetrycznej pizzy, popsułem jajko niespodziankę i zmarnowałem pół mydła. To nie prowadzi do oszczędności, szczególnie że umycie tarki, na której tarłem twarde mydło, pochłonęło z beczkę wody, a nim osiągnie się zadowalające estetycznie efekty pół-przypominające produkcję fabryczną, trzeba wiele rzeczy wyrzucić do kosza.

Rzuciłem DIY. Kupiłem kwiaty z Holandii, czekoladki produkowane nieobchodzimniegdzie i kilka innych drobiazgów równie tajemniczego pochodzenia. Dzięki temu ludzie w różnych częściach świata mogą zarobić na swoje własne, walentynkowe upominki. Przecież gdybyśmy sami wszystko robili, to fabryki produkujące to i owo musiałyby zbankrutować, a ludzie tam zatrudnieni, zamiast po ludzku kupić prezenty, musieliby zabrać się za ręczne robótki. Tego nikomu nie życzę!

--
Dla „mniej kumatych” – tekst ma charakter żartobliwy, a autor podziwia cuda, jakie ludzie tworzą w domach własnymi rękoma.
Na zdjęciu: produkcja czekolady w Japonii

Marcin Gnosiewicz

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor