Felieton 5 Dec 2016 | Redaktor
Adwentowy sen

Adwent

W tęsknocie czeka dusza
na łaski Bożej cud –
martwota w niej i głusza,
zbyt ciężki życia trud.

Lecz, gdy się w niej narodzi
miłości pełen Bóg,
utonie w łask powodzi,
pozbędzie się złych trwóg.

Więc z piersi naszej wzlata
ku niebu prośby głos:
Zstąp ku nam, Zbawco świata,
i rozświetl życia los.

(ks. Franciszek Błotnicki)

W życiu emeryta też może się zdarzyć pracowity dzień. No i dobrze, bo wzrasta wówczas szansa, iż zaśnie się szybko. Nie będzie bezsennego przewracania się w pościeli i analizowania przyczyn upadku obecnej cywilizacji, bo zadziała zasada – „uczciwie spędzony dzień – dobre spanie”. Zasnąłem więc nieoczekiwanie. I wtedy dopadł mnie ten sen…

Wybudzałem się z niego powoli, przenosząc w jakiejś mierze przerażenie senne, do realu. Obraz ujrzany we śnie, powoli się rozmazywał, zasadnicze jednak fragmenty tkwiły w korze mózgowej jeszcze podczas golenia się. Obserwowałem z uwagą własną głowę w lustrze, z niedowierzaniem, ale i z ulgą stwierdzając, że nie ma jednak na niej idiotycznej, czerwonej czapki z białym pomponem.

We śnie ujrzałem wielki supermarket. Znajdował się chyba w Polsce, choć nazwa jego była z pewnością cudzoziemska. Wszystkie miejsca na parkingu były zajęte, wewnątrz przewalał się tłum ludzi. Była prawdopodobnie niedziela, bo część z nich miała odświętne ubrania, a poprzez muzykę płynącą z licznych, choć niewidocznych głośników, poprzez melodię „Jingle bells” przebijały się niewyraźnie dzwony z zewnątrz.

W chwilę po znalezieniu się za automatycznie rozsuwającymi się drzwiami, bezszelestnie, na łyżworolkach, pojawiła się przy mnie hostessa. W ułamku sekundy zarejestrowałem wiek, kolor i długość spódnicy, i czerwoną czapkę z białym pomponem. Pamiętam, że dziurkując ślicznymi ząbkami moje bony towarowe otrzymane w ramach funduszu świadczeń socjalnych, wycisnęła mi z tubki jakąś substancję na głowę i nałożyła następnie taką właśnie, idiotyczną czapkę. Dopiero w tłumie ludzi niosącym mnie bezwolnie w stronę centralnego punktu hali stwierdziłem, iż czapki tej nie można zdjąć bez ryzyka wyrwania resztki włosów.

Wzrastał mój niepokój. W tłumie znajdowało się mnóstwo gwiazdorów; małych i dużych, męskich, żeńskich i nijakich, dorosłych i nieletnich, w strojach zimowych i plażowych. Wszyscy zmierzaliśmy w tym samym kierunku. Niepokój zaczął jednak ustępować na oddalony jeszcze widok, ale przecież znany od dzieciństwa. W środku hali znajdowała się stajenka betlejemska; błyskała nad nią gwiazda, wokół postaci ludzi i figury zwierząt, w środku Rodzice i Dziecko.

W miarę jednak zbliżania się do stajenki, w miarę rozróżniania szczegółów, ujawniać się zaczął koszmarny obraz. W stajence, zamiast Dziecka, leżał gwiazdor; kurdupel w nieokreślonym wieku w czerwonej czapce z białym pomponem. Wiercił się na sianie, prowadząc rozmowy z kilku telefonów komórkowych, a z wydawanych poleceń wybijały się głównie jakieś obcojęzyczne słowa: „zastosujcie carry trade”, „puście to na forex – verstehen Sie? Devisenmarkt!”, „przejdźcie na forward”. Gwiazdor miał wymiary niemowlaka, ale twarz była starcza. Trwale zastygło na niej doświadczenie człowieka, który przez dwa tysiące lat mógł w każdym sklepie kupić każdą rzecz, za każdą cenę. Matka Boska usiłowała wziąć go na ręce, ale odpychał Jej dłonie. Święty Józef wydawał się zrezygnowany. Nogą próbował wprawić w ruch kołyskę, gdyż ręce miał zajęte przy klawiaturze komputera; w świątecznej wersji gry „Escape to Egypt” usiłował przechytrzyć Heroda odbierając mu przedostatnie życie i myśląc o przyszłości Rodziny.

Kurdupel w kołysce umiał chyba czytać w myślach ludzi. Gdy pomyślałem bowiem, że przecież nie wszystko na tym świecie można kupić, skierował na mnie swój wzrok. Spojrzały na mnie nie oczy człowieka, lecz błyskające na czerwono diody czytnika kart kredytowych. Rzuciłem się do ucieczki. Gonił mnie jego krzyk: „w przyszłym roku wyzerujemy ci konto bankowe!”.

Uciekając, roztrącałem na ślepo tłum ludzi i stado zwierząt otaczające stajenkę. Zapamiętałem jeszcze: krowę z napisem – „choruję na gąbczaste zwyrodnienie mózgu” – wypalonym na skórze; człowieka przepasanego pasem shahid; renifera rozpaczliwie usiłującego wyzwolić się z uprzęży łączącej go z sankami załadowanymi górą paczek; zająca z koszykiem pisanek; wielbłąda ze skundloną sierścią i trzema garbami, z których każdy zaopatrzony był w tabliczkę z numerem kolejnej reformy.

Pokonując ostatnie metry dzielące mnie od drzwi, słyszałem jeszcze wrzask tłumu: „w przyszłym roku wyczyścimy ci konto bankowe!”. Wiem, że to niemożliwe, ale część gwiazdorów miała znajome mi twarze: prezydentów, przewodniczących, prezesów i ministrów. Mniejsza z tym, z jakich krajów.

Edward Małachowski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor