Wydarzenia 18 Sep 2019 | Redaktor
17 września, śmierć i dramaty lwowskie oczami małej Zosi  - Jarosław Mańka

Tata krzyczał, abyśmy zabrały się z nimi. To były bardzo dramatyczne chwile. Był krzyk i płacz, bo mama za nic na świecie nie chciała taty opuścić. Tata pewnie się bał, żeby i nam nie stała się krzywda...

Każda wojna ma oblicze człowieka. 
 „To się wydarzyło dokładnie trzy dni po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski. 20 września 1939 r. Byłam wtedy zaledwie kilkuletnią dziewczynką, ale tamten dzień wrył się w moją pamięć na całe życie. Do dzisiaj pamiętam szpiczastą czapę z olbrzymią czerwoną gwiazdą jednego z żołnierzy. Wtedy po raz ostatni widziałam ojca zatrzymanego na naszych oczach. Wtedy też skończyło się szczęśliwe dzieciństwo, a zaczęła się prawdziwa wieloletnia gehenna...” - zaczyna swoją opowieść Zofia Zielińska, córka Edwarda Torosiewicza: oficera rezerwy, obrońcy Lwowa w 1919 r. i Bitwy Warszawskiej roku dwudziestego, zastrzelonego bez sądu przez patrol Armii Czerwonej w pobliżu Halicza.

17 września 1939 roku o świcie, bez formalnego wypowiedzenia wojny, granicę II Rzeczypospolitej przekroczyła dwumilionowa Armia Czerwona. Inwazja na Polskę była kolejnym przykładem wiarołomstwa wschodnich sąsiadów, którzy złamali polsko-sowiecki pakt o nieagresji obowiązujący do grudnia 1945 (sic!). Nie pierwszy to zresztą raz w historii.

Tego samego dnia, kilka godzin wcześniej - w Moskwie, o trzeciej w nocy - zastępca komisarza spraw zagranicznych Władimir Potiomkin odczytał ambasadorowi RP, Wacławowi Grzybowskiemu, pokrętną notę dyplomatyczną, którą zamierzał mu wręczyć:

„Państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć, dlatego też i umowy zawarte między ZSRR a Polską utraciły swą moc. (…) Rząd sowiecki nie może nadal pozostawać neutralny w obliczu tego stanu rzeczy. Nie może również zachować się obojętnie w sytuacji, w której bracia Ukraińcy i Białorusini zostali pozostawieni bez obrony na łasce losu”.

Polski ambasador w Moskwie odpowiedział:

„Rozumiem, że moim obowiązkiem jest zawiadomić mój rząd o agresji, która prawdopodobnie już się rozpoczęła, ale nie zrobię nic więcej”, po czym odmówił przyjęcia dokumentu.

Dla krwawiącej Polski, bezskutecznie oczekującej wypełnienia sojuszniczych zobowiązań Francji i Anglii, był to prawdziwy cios w plecy. Polskie władze nie wiedziały tego, o czym wiedział Stalin: 12 września w Abbeville, Anglia i Francja ustaliły, że nie będą podejmowały działań ofensywnych wobec III Rzeszy. Dla Stalina Polska stawała się łakomym kąskiem, przy okazji sowiecki przywódca mógł też zemścić się za rok 1920. I Stalin się zemścił.

Już 13 września doszło do poprzecinania zasieków po stronie sowieckiej. O ruchu Rosjan dowiedział się Naczelny Wódz. Nie podjął on jednak żadnych kroków - Polske i Rosję wciąż obowiązywał pakt o nieagresji.

1500-kilometrową granicę broniło jedynie 25 batalionów Korpusu Ochrony Pogranicza. Jednak na wschodnich terenach II RP Wojsko Polskie posiadało jeszcze spore rezerwy. W pułapce dwóch wrogów znalazły się nie tylko rezerwy polskich sił zbrojnych - ocenianych na około 300 tyś. żołnierzy, ale też tysiące cywilnych uciekinierów z centralnej Polski. Ludność Kresów doskonale pamiętała, z czym wiąże się wkroczenie bolszewików: morderstwa, grabieże i gwałty - wszak nie zabliźniły się jeszcze rany po wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920.

Od samego początku Rosjanie robili wszystko, aby uśpić czujność polskiego wojska. Zaraz po wkroczeniu na terytorium Polski oficerowie radzieccy udawali przyjaciół, wmawiając, że będą pomagać w walce z Niemcami. Potem polskie jednostki były okrążane, a żołnierze i oficerowie trafiali do niewoli. Także rozkaz Naczelnego Wodza, Rydza-Śmigłego, nie określał Rosjan jako śmiertelnego wroga:

„Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrajania oddziałów. Zadania Warszawy i miast, które miały bronić się przed Niemcami - bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii.”

W nocy z 17 na 18 września Polskę opuścił Naczelny Wódz i prezydent Mościcki. Polskie oddziały broniły się bez skoordynowanego dowództwa. W ciągu pierwszych trzech dni inwazji Rosjanie dotarli na południu do Tarnopola i Lwowa. Rosjanie się śpieszyli. Ich celem było odcięcie Polaków od wolnego jeszcze korytarza na Węgry i Rumunię. Chodziło im przede wszystkim o elitę II Rzeczypospolitej, władze cywilne i wojskowe. Uciekało jednak nie tylko wojsko. W stronę granicy z Rumunią i Węgrami ciągnęły rzesze cywilów...

„Uciekaliśmy całą rodziną motorem mojego ojca. Rodzice i ja z siostrą w przyczepie. Byliśmy już na moście w Kutach, ale tata postanowił zawrócić do domu, do Brzeżan. Rosjanie wyjechali na drogę z lasu na koniach. Z mojej perspektywy wyglądali jak jakieś olbrzymy. Wylegitymowali ojca, zabrali motocykl, wszelkie pieniądze i kosztowności. Nas z mamą puścili. Tatę zatrzymali.”

Prawdziwą twarz agresora Rosjanie pokazali, kiedy kamuflaż nie był już potrzebny. Po spontanicznej obronie Grodna, gdzie do oddziałów wojskowych dołączyła się ludność cywilna, wściekli Rosjanie rozjeżdżali obrońców czołgami. Doszło też do masowych egzekucji. Szczególną nienawiścią bolszewicy pałali do polskiej inteligencji, „burżujów” i uczestników wojny 1920 roku.

„Tata, oficer rezerwy, był weteranem wojny polsko-bolszewickiej. Ponadto należał do polskiej elity.  Myślę, że tata wiedział, co go czeka. Znał bolszewików. Wtedy nadjechał samochód z innymi uciekinierami, których żołnierze przepuścili. Tata krzyczał, abyśmy zabrały się z nimi. To były bardzo dramatyczne chwile. Był krzyk i płacz, bo mama za nic na świecie nie chciała taty opuścić. Tata pewnie się bał, żeby i nam nie stała się krzywda...

Razem z uciekinierami dojechałyśmy z mamą do pobliskiego Halicza. Nasza rodzina była znana w okolicy, toteż natychmiast się rozniosło, że „Czerwoni” zatrzymali mojego ojca, Edwarda Torosiewicza. Wkrótce ktoś z miejscowych doniósł, że tatę zastrzelili zaraz po naszym odjeździe, a ciało zakopali w rowie. Mama nie wahała się i szybko zorganizowała ekshumację i pogrzeb. Z pewnością w tych dramatycznych chwilach mamie pomógł fakt, że byliśmy szanowaną w okolicy rodziną. Tata został zamordowany dwoma strzałami: w plecy i w tył głowy. Pamiętam, że mama nie rozstawała się z przestrzeloną tweedową marynarką i świętym obrazkiem z Jezusem. 
Pokazywała mi ją, gdy nie mogłam uwierzyć, że tatuś nie żyje”.

Historycy obliczają, iż pomimo usilnych starań Armii Czerwonej, by wszystkie rezerwy Wojska Polskiego zamknąć w niemiecko-rosyjskim kotle, do Rumunii i na Węgry przedostało 60 tys. wojskowych. Uciekło także około 25 tys. ludności cywilnej. Można powiedzieć, że uciekinierzy i tak mogli zaliczyć siebie do szczęśliwców. Dla Polaków mieszkających pod sowiecką okupacją rozpoczynał się kolejny rozdział dramatu.

„Zaraz po pogrzebie ojca w Haliczu mama była w szoku, chciała popełnić samobójstwo. Potem mnie i siostrze opowiadała, że za każdym razem, gdy próbowała skoczyć z mostu, odciągała ją jakaś niewidzialna ręka. Do końca życia powtarzała, że to był anioł. Przez kilka dni koczowałyśmy w Haliczu na dworcu. Mama starała się zarobić na bilet do Lwowa, nosząc podróżnym bagaże. Od śmierci głodowej uratowała nas wtedy starsza Żydówka, która widząc dwie małe dziewczynki, nosiła nam kozie mleko. W końcu mama uzbierała na upragniony bilet i tak udało nam się wyjechać do Lwowa.”

II Rzeczypospolita była całkowicie zaskoczona inwazją ZSRR. Sowiecka agresja pozbawiała Armię Polską zaplecza i rezerw, stając się przysłowiowym gwoździem do trumny. Od samego początku Armia Czerwona dokonywała wielu zbrodni wojennych. Oblicza się, że w egzekucjach rozstrzelano ponad 2,5 tysiąca wojskowych i policjantów oraz co najmniej kilkuset cywilów, których jedyną winą było to, że zaliczali się do polskiej inteligencji. Należy też przypomnieć, że iście szatańskim pomysłem Rosjan było podżeganie ludności ukraińskiej do mordów na Polakach. W jednej z odezw Armii Czerwonej z września 1939 r. możemy przeczytać :

„Bronią, kosami, widłami, siekierami bij swoich odwiecznych wrogów - polskich panów”.

"Bolszewicy szybko zaprowadzali we Lwowie swoje rządy: niebawem zaczęły się wywózki Polaków, które nas szczęśliwie ominęły. Ciekawe, że wywozili także ukraińską inteligencję. Słyszałam, że przynajmniej 100 km za Lwów. Eleganckie kamienice zasiedlali prymitywną ludnością. Chyba po to, żeby Polacy nie dogadywali się z Ukraińcami. Jeszcze w Brzeżanach pracowała u nas niania Józia, była Ukrainką. Józia przyjeżdżała do nas jeszcze do Lwowa i nam pomagała. Była po prostu przez nas kochana."

Ludność polska zamieszkująca tereny zagarnięte przez ZSRR szybko przekonała się, co oznacza „władza sprawiedliwości społecznej”. Dla Polaków 17 września stał się początkiem golgoty, która nierzadko trwała także po roku 1945 r.

Zamiast zakończenia jeszcze raz oddajmy głos osobie, która na inwazję Armii Czerwonej patrzyła oczami małej dziewczynki. Wszak każda wojna ma oblicze konkretnego człowieka.

„We Lwowie rozpoczęła się walka o przetrwanie. Ludzie nie mieli co jeść i czym palić. Aby się ogrzać, palili nawet meblami. Mama na szczęście znalazła pracę jako pielęgniarka i otrzymała kartki żywnościowe. Ale ten fakt o mało nie przypłaciła życiem, kiedy rozpoczęła się wojna z Niemcami. Przymusowo, z innymi Polakami-lekarzami trafiła na front. Wśród personelu byli też lekarze Armii Czerwonej pamiętający czasy carskie. To oni ostrzegli mamę, że Rosjanie przed poddaniem się pod Winnicą, zamierzają wystrzelać cały Polski personel. Mama zorganizowała ucieczkę Polaków przez bagna.

Pomógł szczęśliwy los i to, że mama doskonale znała niemiecki. Ponadto Niemcy też potrzebowali lekarzy i pielęgniarek. Mama pracowała potem w szpitalu wojennym urządzonym w Politechnice Lwowskiej. Zmiany we Lwowie następowały szybko. Powstało getto, w którym musiał zamieszkać przyjaciel naszej rodziny, doktor Tendler z żoną i córką Felą. Felę bardzo lubiłam. Bawiłyśmy się razem.

W tym czasie też zmarła na dyfteryt moja młodsza siostra  Basia. Kolejna tragedia. Pamiętam, że wybrałyśmy się z mamą na grób Basi, na cmentarz Janowski, za murami którego Niemcy akurat rozstrzeliwali Żydów. Uratował nas znowu płynny niemiecki mamy i przepustka: będąc przy grobie Basi, esesman dokładnie sprawdził dokumenty. Do dzisiaj jednak nie zapomnę biegnących palących się ludzi i strzelających do nich Niemców. Niemcy kazali im wykopać doły, wejść do nich, po czym oblali ich czymś i podpalili. To był straszny widok. Pamiętam to jak wczoraj.

Potem kolejna tragedia: brat mojego dziadziusia, Kajetan Torosiewicz, został rozstrzelany za ukrywanie pracowników Żydów w Borysławiu. Wojna zbierała swoje żniwo.

To, co mama zrobiła później, można już tylko nazwać bohaterstwem. Mama miała zanieść do getta szczepionki na tyfus. Wzięła mnie wtedy ze sobą. Na metrykę mojej zmarłej siostry mama wyprowadziła z getta córkę doktora Tendlera, Felicję. Pamiętam, że zaraz na drugi dzień rano jechałyśmy już pociągiem ze Lwowa do Krakowa, gdyż ukraińska dozorczyni zaraz się spostrzegła, że ma do czynienia z małą Żydówką. W Krakowie Fela trafiła do urszulanek, które się nią zaopiekowały.

Myśmy z mamą musiały natychmiast wracać - w końcu mama pracowała w niemieckim szpitalu. Ja za Felą bardzo tęskniłam. W 1943 roku dostałyśmy od Feli pocztówkę z informacją, że przyjęła I Komunię Świętą. Po wojnie Felę odnalazła jej rodzina, która zabrała ją z Polski. Nie ukrywam, że bardzo bym się ucieszyła, gdybym się dowiedziała, jak potoczyły się jej losy. O niej zawsze myślałam i myślę jak o siostrze. Na starość myślę o tamtych czasach coraz częściej. Aż dziw, że wspomnienia są tak żywe.

Od wkroczenia Armii Czerwonej do Polski widziałam wiele strasznych rzeczy. Widziałam polowania na Żydów, urządzane na ulicach Lwowa przez Ukraińców, kiedy wkroczyli Niemcy w 1941 r. My, Polacy we Lwowie, cierpieliśmy z każdej strony. NKWD, Niemcy, Ukraińcy... Po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej rozpoczęło się systematyczne polowanie na Polaków przez Ukraińców. Ginęli pojedynczo, najczęściej w swoich mieszkaniach. Polacy wyprzedawali swoje majątki - w związku ze zmianą granic. Polacy ze Lwowa wyjeżdżali masowo do Polski. Przychodził kupiec, bardzo często Ukrainiec, kupował mieszkanie, po czym przychodził w nocy i zabijał dawnego właściciela Polaka. Miał wtedy i mieszkanie, i pieniądze, bo papiery były podpisane. Ja widziałam wtedy te trupy wynoszone rano do karetek."

Do Polski przyjechałyśmy przedostatnim transportem ze Lwowa w roku 1946.

Ostatnio mój blok w którym mieszkam w Gdańsku ocieplała ekipa Ukraińców. Poprosili mnie o wodę do picia- dałam im i wodę, i kawę, i narobiłam kanapek, ale opowiedziałam im też co z nami robili we Lwowie.

Przez całe życie starałam się tak postępować, aby pomagać drugiemu człowiekowi. Dziesięć przykazań Bożych. Mama dała mi przykład.”

Jarosław Mańka - reżyser, historyk, felietonista 
 


Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor