Felieton 7 Aug 2019 | Redaktor

Kultura śmierci, która nieustannie nam zagraża, wynika z dwóch błędów filozoficznych (...) Czy jesteśmy skazani na konwulsyjne miotanie się między dwoma przeciwieństwami? - pisze Maksymilian Powęski.

Och, życie, kocham cię nad życie – śpiewała trochę niedorzecznie, ale jakże emocjonalnie i sugestywnie Edyta Geppert w latach 80. ubiegłego stulecia, do słów Wojciecha Młynarskiego i melodii Włodzimierza Korcza. Pozwalam sobie zacząć ten tekst tak frywolnie, choć dalej już będzie poważnie. Można by nawet użyć słów „śmiertelnie poważnie”, bo ta antynomia się tu nasuwa. Życie i śmierć są przeciwnymi biegunami ludzkiego bytu. Dlatego święty Jan Paweł II przeciwstawił cywilizację życia – cywilizacji śmierci. Tę pierwszą nazywał także cywilizacją miłości. Doktrynę tę wyłożył najpełniej w encyklice „Evangelium vitae”.

I wciąż przejmująco brzmi to rozważanie o życiu i śmierci w siedemdziesiątą piątą rocznicę zrywu powstańczego Warszawy, zrywu, który miał być tak pełnym nadziei, a zakończył się straszliwą hekatombą, w której właśnie ta kultura i cywilizacja śmierci, przed którą później przestrzegał papież z Polski, ukazała swoje najstraszliwsze, ale prawdziwe oblicze, zrzuciwszy na chwilę wszystkie swe zwodnicze maski. Prawdziwe oblicze cywilizacji śmierci, to przecież właśnie to żołdactwo niemieckie, dokonujące wbrew wszelkiej sprawiedliwości barbarzyńskiego aktu zemsty, w postaci rzezi na Bogu ducha winnej cywilnej ludności Woli, nie oszczędzając chorych, kobiet i dzieci. Oczywiście taki akt jawnie diabelskiej nienawiści nie zdarza się często, na co dzień twórcy i wyznawcy cywilizacji śmierci przychodzą do nas „w owczej skórze” i rekomendują nam swój porządek społeczny w różnorakich barwach, za którymi istnienia tego demona czasem nawet się nie domyślamy.

Kto nam zagraża, tego usuwamy

Rozpocznijmy więc systematyczną część naszego eseju od obszerniejszego cytatu ze wspomnianej encykliki.

„Stoimy tu wobec rzeczywistości (...) którą można uznać za prawdziwą strukturę grzechu: jej cechą charakterystyczną jest ekspansja kultury antysolidarystycznej, przybierającej w wielu wypadkach formę autentycznej »kultury śmierci«. Szerzy się ona wskutek oddziaływania silnych tendencji kulturowych, gospodarczych i politycznych, wyrażających określoną koncepcję społeczeństwa, w której najważniejszym kryterium jest sukces. Rozpatrując całą sytuację z tego punktu widzenia, można mówić w pewnym sensie o wojnie silnych przeciw bezsilnym: życie, które domaga się większej życzliwości, miłości i opieki, jest uznawane za bezużyteczne lub traktowane jako nieznośny ciężar, a w konsekwencji odrzucane na różne sposoby. Człowiek, który swoją chorobą, niepełnosprawnością lub – po prostu – samą swoją obecnością zagraża dobrobytowi lub życiowym przyzwyczajeniom osób bardziej uprzywilejowanych, bywa postrzegany jako wróg, przed którym należy się bronić, albo którego należy wyeliminować. Powstaje w ten sposób swoisty »spisek przeciw życiu«. Wciąga on nie tylko pojedyncze osoby w ich relacjach indywidualnych, rodzinnych i społecznych, ale sięga daleko szerzej i zyskuje wymiar globalny, naruszając i niszcząc relacje łączące narody i państwa”.

Spostrzegawczość, realizm i celność tej diagnozy współczesnego życia społecznego dokonanej przez św. Jana Pawła II jest niemal porażająca. Ta kultura śmierci, cywilizacja śmierci, która nieustannie nam zagraża, wynika z dwóch błędów filozoficznych, antropologicznych, czyli dotyczących koncepcji człowieka, które są bardzo dawne i niezmiennie słabiej lub mocniej oddziaływały w historii myśli ludzkiej, ale szczególnie ujawniły się w tym strasznym wieku XX, wieku dwóch wojen światowych, wieku komunizmu i tak zwanej „transformacji ustrojowej”. Te dwa wielkie błędy to kolektywizm i indywidualizm.

Państwo „lekiem” na całe zło

Kolektywizm swymi początkami sięga myśli Platona, filozofa niezwykle wszechstronnego. Trudno byłoby go oskarżać o stworzenie tej koncepcji, tak strasznie wypaczającej ludzką myśl społeczną, nie mniej przyznać trzeba, że pewne istotne elementy tej doktryny on nakreślił. Wychodząc od spostrzeżenia słabości ludzkiego rozumu (chrześcijanie tę słabość wiążą z grzechem pierworodnym), Platon szuka rozwiązania w społecznym udoskonaleniu ludzkiej natury, do którego to udoskonalenia nadają się jego zdaniem tylko nieliczne jednostki. Organem, instytucją, którą tego udoskonalenia ma dokonywać, jest według Platona państwo. Do tej pierwszej matrycy wszelkich utopii późniejsze ideologie kolektywistyczne będą mniej lub bardziej nawiązywać.

Bocheński w swoim słowniku filozoficznych zabobonów napisze: „[Kolektywizm] oznacza (...) przyznawanie bezwzględnego pierwszeństwa zbiorowości, społeczeństwu przed jednostką ludzką. Parafrazując znane powiedzenie Mussoliniego, można kolektywizm zdefiniować słowami: »Wszystko w społeczeństwie, wszystko przez społeczeństwo, wszystko dla społeczeństwa«. Kolektywizm podporządkowuje więc jednostkę całkowicie zbiorowości, jego pełnym wyrazem jest totalitaryzm. W rzeczy samej według konsekwentnie przemyślanego kolektywizmu jednostka nie ma żadnych praw. Teoretyczną podbudową kolektywizmu jest wierzenie, że tylko zbiorowość istnieje w pełni, podczas gdy poszczególni ludzie, jednostki, są tylko jej »momentami«. Ale to wierzenie jest oczywistym zabobonem. Prawdą jest jego przeciwieństwo: jedyną ważną rzeczywistością w społeczeństwie są właśnie poszczególni ludzie, nie zbiorowość. Jeśli ona posiada także pewną rzeczywistość, to mniejszą od rzeczywistości jednostek ludzkich”.

Człowiek człowiekowi... szczurem

Ale właśnie ta refleksja Bocheńskiego stawia nas bardzo blisko drugiego błędu. Błędem tym jest indywidualizm. To on właśnie, lekceważąc zupełnie wszelkie więzi społeczne, doprowadza do ich zerwania i atomizuje społeczeństwo, traktując ludzi jak zamknięte w sobie „monady” (takiego słowa używał twórca filozoficznej koncepcji indywidualizmu, Leibniz).

Nestor polskiej katolickiej nauki społecznej, prof. Czesław Strzeszewski, tak pisał o indywidualizmie: „Dobro jednostki, interes jednostkowy, jest jedyną i wyłączną miarą wartości, jedynym i wyłącznym kryterium celów społeczno-gospodarczych. Z tych dwóch zasadniczych założeń wynikają trzy dalsze konsekwencje, z których nie zawsze i nie wszyscy przedstawiciele tej myśli zdają sobie sprawę. Po pierwsze, według indywidualizmu społeczeństwo jest tylko sumą arytmetyczną jednostek. Po drugie, więź społeczna powstaje tylko na podstawie dobrowolnej umowy (...) Po trzecie, stosunki zachodzące pomiędzy jednostką a społeczeństwem oraz pomiędzy poszczególnymi grupami społecznymi mają charakter umowny, więc mogą ulegać zmianom, mogą być swobodnie kształtowane na podstawie jednostronnej decyzji tychże jednostek, czy grup społecznych”.

Na podstawie teorii Leibniza indywidualistyczną naukę o społeczeństwie sformułował Tomasz Hobbes. Założeniem tej doktryny jest pewne zezwierzęcenie człowieka. Otóż Hobbes zakłada, że w naturalnym stanie wszyscy ze wszystkimi są w stanie nieustającej walki. To od Hobbesa właśnie pochodzi słynne powiedzenie, że człowiek człowiekowi jest wilkiem. Walka wilków jednak jest wyczerpująca, a jej wynik niepewny, w związku z tym, by dało się jakoś na ziemi żyć, umówiono się – twierdzi Hobbes – że przyjmie się pewne pokojowe reguły we wspólnym interesie.

Tak pojęte życie społeczne jest właśnie tym, co scharakteryzował w cytowanym już fragmencie św. Jan Paweł II. W praktyce, w dzisiejszej poprawnej politycznie rzeczywistości, ten indywidualizm zamienia się w coś, co kolokwialnie nazywa się wyścigiem szczurów. Człowiek człowiekowi szczurem – tak musiałaby brzmieć współczesna wersja Hobbesowskiej maksymy. Jakże jest ona smutna!

W pogoni za szczęściem

Ale przecież kolektywizm i indywidualizm są przeciwieństwami! Czy więc jesteśmy skazani na konwulsyjne miotanie się między jednym a drugim? Coś tu jest nie tak, wszak nie do tego powołany jest człowiek! Właśnie fenomen chrześcijaństwa i jego społecznej nauki nie jest jakimś środkiem, trzecią drogą pomiędzy tymi dwoma przejawami cywilizacji śmierci. Człowiek, byt rozumny, jest powołany do zupełnie innego życia, ponad tymi błędami. Obydwie te ideologie, które doprowadziły do porządków społecznych zwanych kapitalizmem i komunizmem, wynikają z tego samego błędu. Indywidualizm i kolektywizm to dwie strony tego samego medalu. Błąd ten nazywa się terryzmem.

Filozof prof. Jan Galarowicz pisze tak: „Terryzm (od łac. terra = ziemia), zamyka istnienie człowieka w ramach doczesności. Głodny szczęścia człowiek stara się zorganizować swoje życie tak, aby je osiągnąć już tu, na ziemi. Niestety doczesność przynosi jedynie okruchy szczęścia. Bardzo wielu spośród tych, którym los nie oszczędził nieszczęść, dramatów i tragedii, nie wytrzymując bólu istnienia, ucieka od realnego życia i wybiera pseudoniebo, pseudoraj, iluzję szczęścia: alkohol, narkotyki, seks, wiarę w reinkarnację itp”.

Drugi to brat, nie przeszkoda

Rozwiązanie dylematu jest naprawdę aż tak proste i tak wspaniałe jednocześnie. Chrześcijaństwo i jego nauka społeczna dlatego są w stanie wznieść się ponad przeciwieństwo: indywidualizm – kolektywizm (kapitalizm – komunizm), że uwzględniają pełną, realistyczną, osobową, duchowo-materialną naturę człowieka. Poprawna politycznie negacja przemocy, która z wilków chce zmienić nas w szczury, nie ustrzeże nas przed hekatombą cywilizacji śmierci. Wszak szczury są równie okrutne jak wilki, tylko może nie tak spektakularne. Ustrzec nas może jedynie Chrystusowe wzmocnienie odpowiedzialności poprzez przeniesienie jej w wieczność: „Coście uczynili jednemu z tych moich braci najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).

A bracia najmniejsi, to wszyscy, którzy – powtórzmy to, od czegośmy zaczęli – którzy „swoją chorobą, niepełnosprawnością lub – po prostu – samą swoją obecnością zagrażają dobrobytowi lub życiowym przyzwyczajeniom osób bardziej uprzywilejowanych”.

Bóg stworzył świat dla swojej chwały i człowiek żyje dla Bożej chwały, ale chwałą Boga jest człowiek żyjący, jak uczył św. Ireneusz.

Maksymilian Powęski

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor