O tych, którzy odeszli bez pojednania
Na Wszystkich Świętych na cmentarzu się nie płacze. To czas modlitwy i wspomnień. Bywają jednak i takie, które wymuszają żal i łzy. I przypominają, że śmierć wcale niczego nie kończy i że zmarłemu też trzeba przebaczyć.
Inne z kategorii
Święta Katarzyna Aleksandryjska, dziewica i męczennica - patron dnia (25 listopada)
Myśli na każdy dzień - 25 listopad w cyklu „365 dni ze sługą Bożym"
Są wspomnienia zmarłych, które budzą złość. Zdarza się, że odwiedzanie cmentarza staje się kolejną okazją do przypomnienia sobie minionych krzywd. Przekonałem się o tym z listów osób, które podzieliły się ze mną świadectwem swojego zmagania o przebaczenie zmarłym. Wszystkie mówią zasadniczo to samo: śmierć osoby, która nas skrzywdziła, niczego nie załatwia. Ból zerwanej więzi pozostaje. Tak jak niedające nam spokoju pytanie, czy coś da się z tym jeszcze zrobić.
Dlaczego…
Dominika ma dzisiaj 36 lat. Potrzebowała sporo czasu, żeby sobie tę historię na nowo poukładać. W nadesłanym liście napisała: „Gdy byłam mała, mój tata często odgrażał się, że dla niego najlepszym wyjściem z problemów będzie powieszenie się. Słyszałam to od szóstego roku życia. Pamiętam, że jako dziecko chodziłam w piżamie do piwnicy, aby przyprowadzić tatę z powrotem do domu, aby tego nie zrobił. Pewnego dnia, gdy wyszłam po bułki, zadzwoniła mama, że tata nie przyszedł do pracy. Potem, jak przez mgłę, pamiętam policję, pogotowie, mamę i suszarnie w piwnicy. Tata powiesił się między praniem. I napisał tylko „kocham was”. Miałam 10 lat i wszystkim w szkole długo jeszcze opowiadałam historię, że mój tata zginął podczas akcji ratującej życie ludzi, bo był strażakiem. Wstyd, żal, bezsilność, smutek, tęsknota. Trudno opisać to, co czułam. Zawsze miałam żal, że nas zostawił. Mama tłumaczyła mi, że mieli problemy finansowe i w ten sposób tata chciał dać nam pieniądze na spłatę zadłużenia. Ale ubezpieczyciel nie brał pod uwagę takiego rodzaju śmierci i nie wypłacił nam ani złotówki. Gdy chodziłam na cmentarz, zawsze zadawałam mu pytanie: dlaczego to zrobiłeś?”.
Po śmierci ojca ból Dominiki powinien się skończyć. Jak można obwiniać kogoś, kogo już nie ma. A jednak tak się nie stało.
Śmierć to nie wszystko
Przeczytałem kiedyś podobnie dramatyczne zwierzenie, którego autorem był znany austriacki psychoterapeuta, Viktor Frankl. Na początku II wojny światowej został uwięziony razem ze swoją żoną w obozie w Oświęcimiu. Zwyczajem obozowym było rozdzielenie mężczyzn i kobiet. Dzielił ich także mur. Ten z cegieł i mur niepewności. Każdego dnia Viktor musiał oglądać unoszący się dym z krematorium za murem i zadawać sobie pytanie, czy ona jeszcze żyje. I chyba jest zupełnie oczywiste, że przerażony mąż dodał w swoim książkowym wyznaniu, że nikomu nie życzy czegoś tak potwornego.
To głęboko smutne doświadczenie było jednak dla Frankla czymś więcej niż przerażającym uczuciem. Kiedy zastanawiał się, czy jego żona jeszcze żyje, musiał również uświadomić sobie coś jeszcze innego. Drążyło go przeświadczenie, że właściwie nie będzie tego wiedział, gdy już to nastąpi. Nigdy nie będzie pewien. Jednocześnie zastanawiał się jednak, czy ten brak wiedzy, a nawet przeczucie, że ona już nie żyje, umniejszały jakkolwiek jego uczuciu miłości? Odpowiedź była dla niego jasna: nie, było wręcz przeciwnie. Wielokrotnie przywoływał później w spotkaniach z ludźmi tę obozową scenę, ponieważ to ona uświadomiła mu, że prawdziwa miłość nie zna żadnej bariery i się nie kończy wraz ze śmiercią osoby ukochanej, i że w pewnym sensie nie ma znaczenia, czy ona jeszcze żyje. Dla Frankla był to też wyraźny znak, prawie że dowód, który wydobywał się gdzieś z głębi serca, że śmierć nie może być końcem: ani miłości, ani osoby, którą się kocha. I że czasami bardziej niż racjonalny umysł o życiu wiecznym przekonują nas nasze najgłębsze pragnienia. I że nie da się ich sprowadzić do rzędu psychologicznych projekcji czy emocjonalnych fanaberii.
Wspomnienia Viktora Frankla pozwoliły mi na zrozumienie tego, o czym pisze Dominika. Wydawałoby się, że to dwie zupełnie inne historie. Jedna o miłości, druga o przebaczaniu. Jest jednak coś, co je głęboko łączy. I w jednym, i drugim przypadku w centrum znajduje się więź, jaka nawet po śmierci pozostaje między żyjącymi i zmarłymi. Obojętnie, czy to jest miłość czy rodzaj trudnej relacji z kimś bliskim, ta więź nie zanika. Patrząc zupełnie racjonalnie, fizyczne nieistnienie osoby na tym świecie wszystko powinno kończyć. Powinny zanikać pytania o nią, o to, kim dla nas była, a nawet kim jest teraz. Dzieje się jednak zupełnie odwrotnie.
Zranienia, które nie przestają wołać
Uderzyło mnie również świadectwo Magdaleny. Dzisiaj ma 26 lat. Ona też musiała rozstać z bliską jej osobą, która popełniła samobójstwo. W swoim liście napisała: „Moja matka chrzestna była dla mnie jak mama, stąd jej śmierć przeżyłam, odczuwając odrzucenie. Nie rozumiałam, dlaczego to zrobiła. Przez parę dni nosiłam w sobie złość. Do momentu jednak, kiedy pewnej nocy, myśląc o niej, odczułam jej obecność”.
Magdalena, podobnie jak Dominika, miała głębokie poczucie więzi ze zmarłą. I nie chodzi o to, że jej odczucie było jakoś nadzwyczaj nietypowe czy cudowne. Właśnie prostota i bezpośredniość tego doświadczenia – które zresztą towarzyszy wielu z nas, którzy żegnamy bliskich zmarłych – pobudza do myślenia o relacjach ze zmarłymi w sposób zupełnie inny niż wtedy, gdy rozmawiamy o nich w czasie przeszłym. To tak, jakby nasze więzi z bliskimi zmarłymi same domagały się kontynuacji, a nasze bardzo proste doświadczenie zranień z przeszłości wołały o przebaczenie. Przeczuwamy, że tylko w ten sposób możemy uwolnić zarówno od bólu czyśćca tych, którzy odeszli, jak i siebie samych, przytłoczonych żalem i złością.
W tym świetle łatwiej jest zrozumieć końcówkę listu Magdaleny, w którym pisze, że „kiedy odczuwała obecność zmarłej matki chrzestnej, miała również silne poczucie, że przyszła do niej błagać o przebaczenie”. Podobnie zresztą jak Dominika, która swoje świadectwo kończy przejmującym wyznaniem: „Teraz, po 26 latach, rozumiem, że mój ojciec był słaby psychicznie i że nie znał Boga. Przebaczyłam mu, bo jak inaczej miałabym się modlić o życie wieczne dla niego. Dla mnie najważniejsze jest teraz to, że inaczej o nim myślę. Tęsknię za nim, modlę się za niego i rozmawiam z nim już nie z wyrzutami, ale z miłością”.
Przebaczenie jest drogą
Cytowane listy nie dają jednak odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę trzeba zrobić, żeby przebaczyć. I czy da się rzeczywiście zapomnieć? Czy można żyć, jakby się nic nie stało? I dlaczego tak wiele osób o przebaczenie musi zmagać się wiele lat?
Ani Magda, ani Dominika nie uważają jednak, że nic się nie stało, i wcale nie starały się zapomnieć. To zresztą byłoby niemożliwe. A nawet naiwne i nieludzkie. Jak można próbować nie pamiętać krzywdy? Jak można oglądać twarz na zdjęciach i udawać, że między nami nic się nie stało? Jak zachować spokój, kiedy uczucia odzywają się z taką intensywnością, że trudno opanować złość?
Na wszystkie te pytania Chrystus dał inną odpowiedź niż podsuwa nam potoczne myślenie o przebaczeniu. Dopiero też ta odpowiedź układa świadectwa Magdy i Dominiki w sensowną całość. Chrystus bowiem, kiedy ukazał się jako zmartwychwstały, nie ukrywał swoich ran. Nie udawał, że nic się nie stało. Stało się! I wcale nie chciał, żebyśmy szybko zapomnieli. O tym przypomina nam zresztą każde spojrzenie na krzyż. W tym sensie Bóg nie zapomina. Jego pamięć o tym, jaki zadaliśmy Mu ból, jest jednak zupełnie inna niż bolesne wypominanie. Jest świadectwem, że całe zło, które uczyniliśmy, Chrystus przyjął na siebie. Pokrzywdzony naszą niewiernością nie zamienił się w rozżalonego mściciela, ale przyjęte na krzyżu zło zamienił w zbawiającą miłość.
Chrześcijanie tak rozumieją przebaczenie. Nie muszą zapominać. Nie muszą udawać. Wystarczy natomiast, aby zrobili jedno i aż jedno: żeby szczerze zaakceptowali fakt, że zostali skrzywdzeni i swoją krzywdę oddali Bogu. Tylko wtedy przyjdzie na nich uzdrowienie. Tylko wtedy powróci wolność, aby tego, który skrzywdził na nowo szczerze pokochać. Chociaż najczęściej jest to droga, która zabiera sporo czasu.
Duchowa wymiana
W tradycji Kościoła ukształtowało się wiele form życia duchowego, które pomagają odbudowywać więzi z osobami zmarłymi. Jest modlitwa za zmarłych, odwiedziny cmentarza, wspomnienia liturgiczne czy odpusty. Wszystkie one są jednak w istocie czymś jednym. W całej swojej złożoności są okazywaniem zmarłym miłości i przebaczenia. Są sposobem, aby wraz z Chrystusem, który za wszystkich umarł i zmartwychwstał, towarzyszyć im na drodze ich pełnego zjednoczenia z Bogiem. A towarzyszenie to nie jest niczym innym, jak przelewaniem do ich serc tego duchowego dobra, tej zbawczej miłości, która płynie z Bożego miłosierdzia i z nas, którzy się tym miłosierdziem napełniamy. Oni z kolei odpłacają nam tym samym. Tym bardziej wtedy, gdy zjednoczeni z Bogiem, nawet bez dekretu Kościoła, należą już do „wszystkich świętych”.
ks. dr Mirosław Tykfer
Przewodnik Katolicki 43/2017