Trzeba kochać, żeby chwycić za miecz [ANALIZA]
Czy zniszczona przez trzęsienie ziemi bazylika św. Benedykta w Nursji to symbol przemian zachodzących w Europie?/fot. ilustracyjna, Pizabay
Czym różni się walka od tak (słusznie) potępianej i pogardzanej przemocy? Czy walka jest możliwa i ma sens? – to pytania, które, w ślad za Justyną Melonowską, stawia Michał Jędryka.
Inne z kategorii
Uroczyste poświęcenie Kaplicy Greckokatolickiej w Bydgoszczy: nowa świątynia na Wyczółkowskiego 8 [WIDEO, GALERIA ZDJĘĆ]
1984 — rok orwellowski w Polsce [KONGRES BŁ. JERZEGO POPIEŁUSZKI]
„Nie kocham lśniącego miecza za ostrość jego stali, nie kocham strzały za jej chyżość ani żołnierza za wojenną sławę. Kocham tylko to, czego bronią miecze, strzały i żołnierze: kraj ludzi z Numenoru. I chcę, żeby go kochano za jego przeszłość, za starożytność, za piękno i za dzisiejszą mądrość”.
Faramir, J.R.R. Tolkien, „Władca Pierścieni”
Jan Paweł II w „Tryptyku Rzymskim” pisał o tym, jak trudne, a zarazem wartościowe jest płynięcie pod prąd. Oczywiście chodzi o prąd społecznej opinii, intelektualnej mody, politycznej poprawności. „Jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry, pod prąd. Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj!” – czytamy. Za tym wskazaniem zdaje się podążać Justyna Melonowska w wydanej w ostatnich dniach książce „Pisma machabejskie. Religia i walka”. Jest to książka ważna, jedna z tych, które nie tylko warto przeczytać, ale które rozpoczynają, albo rozpoczynać powinny, dyskusję o sprawach zasadniczych.
Zmierzch Zachodu?
O tym, że nasza cywilizacja chyli się ku końcowi, mówi się coraz częściej. Rzadziej w tym kontekście próbuje się dociec, co stanie się z nami, katolikami, naszą wiarą, naszą religią, naszym życiem społecznym, które przecież na najgłębszym poziomie tak nierozerwalnie jest z wiarą splecione. A zauważanie tego splotu jest coraz bardziej politycznie niepoprawne.
Pisze autorka, parafrazując świętego Augustyna: „Oto widzę zmierzch, więc przepowiadam, że słońce zajdzie. To, co widzę jest teraźniejszością; to, co przepowiadam, jest przyszłością. Do teraźniejszości należy słońce, które jeszcze istnieje, do przyszłości jego zachód, którego jeszcze nie ma (…) Zmierzch, który widzę, rozciąga się nad dziedzictwem Europy, nad łacińskością, nad – w końcu – Kościołem katolickim w jego znanej postaci. Wkrótce, wieszczę, zapadnie tu zupełna ciemność. Jeśli tak się stanie, co będzie tego przyczyną?” To pytanie, postawione w samym niemal środku książki, jest jednym z najważniejszych, a odpowiedź Melonowska kreśli już od pierwszych kart swej opowieści.
Bo w jakimś znaczeniu jej książkę można nazwać opowieścią. W pierwszych rozdziałach autorka próbuje zrekonstruować historię o powstaniu Machabeuszy przeciw królowi syryjskiemu, Antiochowi, który usiłował narzucić Izraelowi greckie obyczaje. Historia ta – choć biblijna – jest mało znana, bo po pierwsze nigdy nie bywa czytana w całości ani nawet streszczeniu w liturgii (ani dawnej, ani zreformowanej), po drugie, nieobecna jest zupełnie w kulturze protestanckiej, która, choć mocno na Biblii oparta, ksiąg Machabejskich nie uznaje za natchnione. Opowieść ta niemal nieobecna jest wreszcie w katechezie, która (co zresztą trochę zaskakujące) nie dostrzega w niej najwyraźniej wartości dydaktycznych. Oczywiście, pewne perykopy z dziejów Machabeuszy są dobrze znane, i czytane w liturgii, jak na przykład opis męczeństwa siedmiu braci z matką, ale kontekst historyczny tego wydarzenia rzadko jest choćby pobieżnie wyjaśniany.
Zsyłka do domu wariatów
Rekonstrukcja powstania machabejskiego służy Melonowskiej do postawienia zasadniczych pytań o sens i miejsce walki w ludzkiej wierze i ludzkim bytowaniu. Pyta ona zarówno o to czym różni się walka od tak (słusznie) potępianej i pogardzanej przemocy, jak i o to, czy walka w dzisiejszym świecie jest możliwa i czy ma sens. W tym zakresie „Pisma machabejskie” są chyba paralelne do Chestertonowskiej powieści „Kula i krzyż”, w której katolik i ateista postanawiają stoczyć ze sobą walkę na śmierć i życie, każdy w obronie swoich najgłębszych przekonań. W rezultacie muszą uciekać i ukrywać się przed policją i władzami administracyjnymi, które za wszelką cenę chcą im tę walkę uniemożliwić, a ostatecznie umieszczają bohaterów tej książki w zakładzie dla obłąkanych.
A Justyna Melonowska odważnie i stanowczo twierdzi, że to nie ludzie walki są obłąkani. To Europa w swej postchrześcijańskiej schyłkowości znajduje się w stanie obłędu! By nie być gołosłownym: „Mimo narażenia się na zarzut stosowania tych samych niegodnych metod, jakimi z oponentami ideologicznym i walczy dziś postępowy liberalizm, należy zauważyć, że to niektóre projekty rewizji obyczajowej mają w sobie coś z obłędu, są bowiem zanegowaniem istotnego (pod pewnym względem konstytutywnego) elementu kondycji ludzkiej: płci”.
Dziedzictwo Benedykta
Jeszcze jeden rys jest bardzo charakterystyczny dla omawianej książki i dla rekonstrukcji machabejskiego powstania. Melonowska nie ukrywa, że dlatego taką wagę przywiązuję do rewolty Machabeuszy, że widzi w tej wojnie pewne analogie do obecnego stanu Europy. Jednym z tych dostrzeganych elementów, pozwalających takie analogie snuć, jest przedmiot, o który toczyła się walka pomiędzy hellenistami a Izraelitami. Przedmiotem tym nie jest bowiem polityka w znaczeniu ścisłym. Nie chodzi o granice państwa czy zakres władzy. Spór toczy się o obyczaje, czyli sposób życia, to co po grecku nazywa się ethos i co łączy ze sobą pokolenia danej społeczności.
Zarysowawszy tę analogię, Melonowska kreśli trzy możliwe scenariusze dla Europy, opierając się na konsekwencjach wojen machabejskich. Wszystkie trzy są pesymistyczne, nie będę próbował tu ich referować, bo przecież chcę Czytelnika zachęcić do sięgnięcia do tej ważnej pozycji. Ale pesymizm autorki nie jest beznadzieją. Sięga do korzeni i jest przekonana, że to, co najlepsze z nich wyrosło – przetrwa, choć może w zmienionej, nieznanej nam dziś formie.
Jednym z tych korzeni, z których rzymski katolicyzm wyrasta (bo Melonowska nie ukrywa, że to o katolicyzm bardziej niż o cywilizację jej chodzi) jest benedyktyński monastycyzm, życie mnisze, oparte o Regułę. Sięga do MacIntyre’a i jego „Dziedzictwa cnoty”: „Nie czekamy na Godota, lecz na kogoś innego – bez wątpienia bardzo odmiennego – świętego Benedykta”. Reguła jest zdaniem autorki wręcz siłą budującą całą tysiącletnią cywilizację znaną jako christianitas. „Benedyktyni łączyli bowiem wyraźnie kwestie kultury gospodarczej z kulturą duchową. W klasztorach kształcono tak w zakresie religii, jak i nauki i polityki. Tym samym zakony były jednocześnie miejscami ucieczki od świata i jego formowania przez Kościół”.
Autorka „Pism machabejskich” uważa, że taką właśnie ideę Europy chciał przekazać jako swój testament duchowy, papież Benedykt XVI. I tę wizję stara się odtworzyć.
Miłość i miecz
Książka Justyny Melonowskiej dotyka jeszcze wielu innych wątków, między innymi relacji chrześcijaństwa do islamu czy reform posoborowych, nad którymi nie mam już miejsca by się zatrzymywać. Kończy się jednak tym, czym się zaczęła. Sięga tym razem po Norwida: „Mężczyzna, który nie kocha / Kobiety tak, jakoby Machabeusze / Jerozalemy, to – cóż to za miłość? / – To nic nie warto”. Trzeba kochać, by sięgnąć po miecz. Bo ta książka jest tak właśnie napisana. Z wielką miłością do wszystkiego, czego autorka chce bronić. Z miłością do Europy, do łacińskiego katolicyzmu.
I dlatego nie dziwi to zakończenie rozdziału o papieżu Franciszku: „Oremus pro Pontifice nostro Francisco… – modlą się dziś żarliwie liczni tradycjonaliści za papieża »rewolucjonistę«. Ot, paradoks? Ot, wierność”.
Przypomina się tu inny poeta: „Bądź wierny. Idź!” I jeszcze jeden pisarz, którego bohater, także o imieniu Benedykt, błąkając się po całym świecie jest wierny, choć nie ma (po ludzku) żadnej nadziei”. To Raspail i jego Pierścień Rybaka.