Żyć...
Inne z kategorii
Z Ewangelii na każdy dzień - 14 października
Z Ewangelii na każdy dzień - 13 października
Krytycy filmowi z reguły uważają, że to co napiszą, ocenią, czemu poświęcą uwagę będzie mocno respektowane. I radośnie myślą, że nikt na przykład po przeczytaniu ich recenzji nie pójdzie do kina, nie chwyci za książkę. Na szczęście bywam przekorna, na szczęście wiem, że ludzie są różni, maja różne gusta i naprawdę nie każda miara pasuje do każdego.
Tomasz Kot, który na swoim koncie tyle znakomitych, co żenujących ról, stał się dla mnie po „Bogach” absolutnym mistrzem i chyba jestem mu skłonna wybaczyć nawet durnowate sitcomy, w jakich także brał udział.
Chabior z kolei jest dla mnie mistrzem powściągliwości, dyskretnego dystansu i wisielczego poczucia humoru. To znaczy nie Chabior, a role przez niego grane. Jego fizjonomia idealnie pasuje do człowieka, który niejedno w życiu widział, jeszcze więcej doświadczył na własnej skórze, a mimo to ma ironiczny i serdeczny zarazem stosunek do drugiego człowieka. Uwielbiam go z tą nietuzinkową urodą, pełnym żużlu głosem i spojrzeniem z ukosa.
Ireneusz Czop natomiast już na zawsze będzie dla mnie genialnie zagranym rozgoryczonym mężczyzną z „Jacka Stronga”. Cały czas mam nadzieję, że i on zagra wreszcie jakąś wielką i godną swego talentu rolę.
Wszystkich tych trzech aktorów spotykamy w filmie, który właściwie szybciej niż się pojawił na plakatach, z nich zniknął. Filmu, który podjął wiele trudnych tematów, a który zaklasyfikowano jako słaby i bezbarwny. Powierzchowny i płytki. Tak o nim czytałam. Dlatego też, gdy mąż wybrał go na piątkowy seans, byłam raczej mało entuzjastycznie nastawiona.
A tu… niespodzianka. Po pierwsze doskonałe aktorstwo (pojawił się też Adam Woronowicz), które po prostu wgniata w krzesło. Rozmowy głównego bohatera z lekarzem, z przyjacielem są tak boleśnie prawdziwe, że człowiek ma wrażenie, jakby odbywały się za ścianą czy przy drugim szpitalnym łóżku. Poza tym szaleństwa głównego bohatera przeplatane momentami refleksji są też porażająco autentyczne. Pragnienie odbudowania więzi z córką, która nie jest w stanie przebaczyć, podróż na Węgry, by po prostu spojrzeć w oczy… to się naprawdę może zdarzyć. I nie razi schematycznością, nie oburza sztucznością. Niektórzy mówią, że w tym filmie główny bohater nie podejmuje żadnej decyzji. Bo ja wiem… Czy można podjąć jakąś radykalną decyzję, gdy w ciele tyka bomba zegarowa? Czy można racjonalnie cokolwiek zaplanować, jeśli się jest zależnym od tablicy Mendelejewa? Czy można tak do końca, do krwi zweryfikować kilkadziesiąt lat życia?
Takie oczekiwania może mieć niedojrzały widz. Ten jednak, który cokolwiek wie o życiu, zdaje sobie sprawę, że jednego dnia upity do nieprzytomności człowiek drugiego modli się różańcem i … jest w tym prawdziwy, wierzący, skruszony.
No właśnie, skrucha… W „Żyć nie umierać” jest pięknie pokazana postać księdza. I to nie dlatego pięknie, że gra go Woronowicz. Jest ujmujący swą dyskrecją, chęcią pomocy i umiejętnością wycofania, gdy grzesznik nie chce zbliżyć się do życia duchowego. Naprawdę wyjątkowe są sceny z księdzem. Polecam, tym bardziej, że w kinie to rzadkość.
Tak więc główny bohater na końcu… Nie, nie będzie spoilera. Główny bohater na końcu sprawia, że się uśmiechamy, choć ja akurat wydobyłam ten uśmiech spod łez, bo się wzruszyłam. Pierwszy raz od kilka lat.
Beata Wróblewska