Felieton 10 Mar 2016 | Redaktor
Wdepnęliśmy w prawo wyborcze kobiet

Na Katolickiej Bydgoszczy przeczytałem tekst Katarzyny Marcinkowskiej o idei nowego feminizmu, który w przeciwieństwie do bezprzymiotnikowego feminizmu jest normalny (w tym katolicki), nastawiony na walkę z nieprawdą i nieprawością, a jednocześnie akcentujący różnice między płciami, zamiast kretyńskiego wyrównywania tych różnic. Wydaje mi się, że tak ogólnie podoba mi się ten feminizm, ale...

Nazwa „nowy feminizm” kojarzy mi się z nową lewicą. Nie chciałbym nikomu kojarzyć się z „nowym feminizmem” tak, jak nie chciałbym kojarzyć się „nowym satanizmem”, choćby oznaczało to rozdawanie cukierków na cmentarzach i sklejanie podartych przez Nergala egzemplarzy Biblii.

Ponoć nazwa miasta Złotoryja pochodzi od czynności rycia złota, a ja mimo to nie chciałbym być złotoryjaninem. Szczerze powiedziawszy wolałbym być Marsjaninem niż jakimkolwiek -ryjaninem, nawet jeśli jedyną formą życia na Marsie są prymitywne bakterie żywiące się mieszanką tlenku żelaza i kurzu.

Mimo mojej ogromnej niechęci do nomenklatury stosowanej przez Marcinkowską, nie mam nic przeciwko nowemu feminizmowi. Kwestia nazewnictwa jest drugorzędna. Podjudził mnie natomiast pogląd, iż jednym z osiągnięć feminizmu jest przyznanie prawa wyborczego kobietom. Moim zdaniem prawo wyborcze dla kobiet jest takim samym osiągnięciem jak wolna elekcja dla tradycyjnej monarchii – dobija ten ustrój.

Kobiety różnią się od mężczyzn. Bardzo. Czy słyszeliście kiedykolwiek, jak podczas towarzyskiego spotkania zafrasowani rozmową o plisowanych bluzeczkach i haftowanych falbankach mężczyźni zapytali swych kobiet: – „Mogłybyście przestać mówić ciągle o polityce?”.

Ja też nie słyszałem. Faceci tak nie mówią. Chyba że chcą pogadać o samochodach albo sporcie, czy czymkolwiek, co jest związane z rywalizacją. Rywalizacja to coś, czego kobiety nie potrafią zrozumieć. Myślę, że to przez kobiety zarządzanie ograniczonymi zasobami państwa przerodziło się z wyścigu rydwanów w grę w klasy, z walki najlepszych z najlepszymi o najlepsze w przytulanie wszystkich przez wszystkich z wszystkimi.

Kiedy mężczyzna słyszy o wojnie, zaczyna zastanawiać się, jakie siły polityczne, społeczne i gospodarcze doprowadziły do konfliktu. Kiedy kobieta słyszy o wojnie krzyczy: „Przełącz kanał! To takie smutne!”. Wiem, że nie wszystkie kobiety są takie. I właśnie ty znasz kogoś, kto zna kogoś, kto słyszał o kobiecie, która taka nie jest…

Problemem demokracji nie są jednak kobiety. Ogromną wadą demokracji, wielką jak stumilowy but, jest fakt, że demokracja w niczym nie przypomina wózka widłowego. Żeby prowadzić wózek widłowy, trzeba zdać egzamin, a więc trzeba wykazać się jakąś wiedzą i umiejętnościami. Tymczasem, żeby decydować o losie państwa, trzeba wykazać się temperaturą ciała zbliżoną do 36,6°C i dowodem osobistym.

Powinniśmy wprowadzić jakąś formę weryfikacji tego, czy człowiek oddający głos przy urnie ma pojęcie, co wyrabia. Obawiam się bowiem, że większość wybiera polityków tak samo, jak wybiera proszek do prania – na podstawie opakowania. Dotyczy to także wielu mężczyzn. Kobietom dokonywanie wyborów politycznych na podstawie kryteriów emocjonalno-estetycznych zdarza się po prostu częściej.

Kobiety mają prawa wyborcze od kilku dekad i od tego czasu świat przewraca się z lewego na prawy bok i odwrotnie, ale stanąć na nogi nie potrafi. Może więc powinniśmy reglamentować prawo do głosowania tak jak reglamentujemy prawo do jazdy wózkiem widłowym. Teoretycznie każdy dorosły może to robić. W praktyce na wózkach jeżdżą prawie wyłącznie mężczyźni, bo kobiet to nie interesuje.


Dla sprostowania: każdy ma obowiązek przystąpić do egzaminu jazdy wózkiem widłowym - w felietonie postuluję więc cenzus wiedzy obowiązujący wszystkich, mężczyzn i kobiet. Podkreśliłem też zdanie "Dotyczy to także wielu mężczyzn", bo co najmniej dwie czytelniczki tego nie zauważyły.

Marcin Gnosiewicz

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor