Felieton 28 Jan 2016 | Redaktor
Tramwaje są jak patefony

Nie rozumiem, dlaczego mieszkańcy irytują się na to, że tramwaje częściej ostatnio stoją niż jeżdżą. Tramwaj jest w dziedzinie transportu tym, czym patefon w dziedzinie odtwarzania muzyki. Nie działa, bo ma wartość zabytkową, a nie praktyczną. Wystarczy to zrozumieć, by z uśmiechem traktować każdą awarię. Inwestując w tramwaje, wspieramy historię naszej kultury materialnej, a nie transport.

Dziś rano wsiadłem do takiego pojazdu. Nie zdołał przejechać nawet stu metrów, gdy stanął zablokowany przez martwy szynobus przed nim. Motorniczy poinformował nas, że awaria potrwa „nie wiadomo jak długo”, po czym otworzył drzwi. Przymusowy postój wydarzył się na ulicy Toruńskiej. Nareszcie, pomyślałem, mam pretekst, żeby wyrazić moje uznanie dla wszystkich osób odpowiedzialnych za budowę kolejnej linii tramwajowej.

Stanąłem na chodniku, chcąc uwiecznić na zdjęciu dwie stalowe trumny i pieszy tłumek ludzi. Już miałem wyciągnąć telefon, kiedy przypomniałem sobie, że jakość zdjęć robionych aparatem mojego starego Siemensa przypomina bardzo nieudany dagerotyp, a nie fotografię nadającą się do umieszczenia w internetowym medium.

W przeciwieństwie do tramwajów, doceniam moją retro-komórkę. Przestarzałe modele telefonów mają kilka zalet. Dzwonią i wysyłają smsy. Poza tym częstotliwość ładowania baterii takich telefonów nie jest mierzona za pomocą godzin, jak to bywa z nowoczesnymi smartfonami, ale w latach gwiazdowych pierwszej planety Układu Słonecznego. Nigdy nie pamiętam, kiedy ostatnio ładowałem telefon, ale zawsze wydaje mi się, że w tym czasie Merkury zdążył już okrążyć Słońce. Ostatnia i najważniejsza zaleta oldschoolowych telefonów komórkowych decyduje o tym, że górują one nad smartfonami. W przeciwieństwie do nich mój stary Siemens działa – zawsze wtedy, kiedy tego potrzebuję. Nie zacina się, a wirusa miał tylko raz i krótko, kiedy przechorowywałem ciężką grypę i podczas pisania smsa mój organizm bez ostrzeżenia postanowił kichnąć. W takiej sytuacji wystarczy przetrzeć zwilżony chorobową wydzieliną ekran i telefon znów nadaje się do użytku.

W ogóle lubię styl retro. Mam w domu prawdziwe, wieczne pióro. Takie z wymiennymi stalówkami, które moczy się w kałamarzu częściej niż mruga oczami. Chociaż pisząc nim, czułem się jak Jan Chryzostom Pasek, to napisałem za jego pomocą tylko jeden list. Było to w czasach szaleńczej młodości, gdy czasem zarządzałem nie lepiej niż Gomułka narodową gospodarką. Dziś zastanawiam się, jak musiałem być głupi, żeby poświęcić całe popołudnie na odręczne zapisanie kilku kartek papieru. Poza kleksami list był piękny. Wysiłek był jednak kompletnie bez sensu, bo dziewczyna i tak mnie rzuciła. Straciłem więc czas i ze trzy buziaki.

Od tego czasu moja afirmacja dla przestarzałych wynalazków przyjęła formę podglądactwa. Uwielbiam gapić się na witryny antykwariatów, w których stoją wielkie wahadłowe zegary i inne starocie. Wewnątrz jednego z takich przybytków pierwszy i jedyny raz słyszałem muzykę odtwarzaną, a raczej wyskrobywaną, na patefonie. Mój umysł bez trudu akceptuje fakt, że wewnątrz mojego malutkiego odtwarza mp3 znajduje się mikrusieńka krzemowa płytka zdolna przy odrobinie elektryczności odśpiewać muzykę całego świata. Jednocześnie trudno jest mi uwierzyć, że wielka łapa patefonu drapiąc kawałek plastikowego talerza, jest w stanie wskrzesić Wagnera albo Czajkowskiego. Tak się jednak dzieje i naprawdę warto to zobaczyć i usłyszeć.

Nie wszystko muszę przecież rozumieć. Właściwie nie wiem, jak działa stetoskop i szczerze mówiąc nic mnie to nie obchodzi. Najważniejsze, że dzięki XIX-wiecznemu wynalazcy wykrycie niepokojącego świstu w oskrzelach jest takie łatwe. Gdyby nie zabory, Marks i Komuna Paryska, XIX wiek byłby moim ulubionym. Oprócz stetoskopu wynaleziono wtedy zbrojony beton, gaśnicę i konserwy oraz wiele innych rzeczy, bez których dziś nie moglibyśmy żyć. Osobiście uważam, że po wynalezieniu dżinsów i coca-coli ludzkość powinna uznać, że niczego więcej już nie potrzebuje. Potencja ludzkiego umysłu niestety nie została zahamowana i trysnęła w sposób całkowicie niekontrolowany. Tak powstał tramwaj elektryczny.

Jak na tamte czasy idea była szczytna. Ulice miały wtedy kształt frytek – były karbowane – dlatego każdy pojazd wytwarzał wiele męczącego stukotu. W porównaniu do tego wagoniki mknące po gładkich szynach wmontowanych w ten bruk nie generowały prawie żadnych dźwięków, a dzięki zastąpieniu koni napędem elektrycznym nie powstawał też żaden brzydki zapach. Tramwaj rozwiązywał więc dwa poważne problemy mieszkańców ówczesnych miast. Był potrzebny. Moim zdaniem niezbędny, bo gdyby nie on, to nigdy nie powstałaby sztuka zatytułowana „Tramwaj zwany pożądaniem” i jej genialna ekranizacja z 1951 roku z Marlonem Brando w roli głównej. Z drugiej strony film ten rozpowszechnił w USA niekorzystny wizerunek Polaka, więc może lepiej, żeby jednak tramwaj nigdy nie powstał.

Kwestia ta właściwie nie powinna zaprzątać nam głowy, ponieważ dzięki Henry’emu Fordowi transport samochodowy upowszechnił się do tego stopnia, że gdy tylko Amerykanie przestali zmagać się z nazistami w Europie, to wzięli się za likwidację linii tramwajowych. Oni już w latach 50-tych uznali, że pomysł jest przestarzały. Jednak Amerykanie to po prostu Amerykanie. W tym samym czasie, kiedy w bloku państw komunistycznych ludzie doszli do wniosku, że najlepiej całą rzeczywistość odmalować w odcieniach szarości, za oceanem stworzono kolorową telewizję. Kiedy tam przetapiano szyny na samochody i satelity, w Polsce i Europie wciąż królowała myśl, że z punktu A do punktu B najlepiej przejechać tramwajem.

Dziś prywatne firmy próbują skonstruować pierwsze komercyjne pojazdy kosmiczne, a w Polsce i Europie… nadal buduje się tramwaje. Nie chcę nikogo krytykować. Chciałbym z tego miejsca pochwalić władze i wszystkich mieszkańców wspierających ideę rozbudowy transportu szynowego w naszym mieście. Jest to wprawdzie tylko rodzaj drogiego muzeum, ale muzeum na kółkach, a to odważna idea. Dziwi mnie tylko niekonsekwencja. Po Brdzie powinien przecież pływać parowiec, a nie pojazd napędzany energią słoneczną. Parowiec miałby nad nim podwójną przewagę. Nie dość, że byłby zabytkowy, to jeszcze szybszy, bo przecież wolniej od naszego tramwaju wodnego poruszają się tylko płyty tektoniczne.

Myślę, że nawet gdyby awaria tramwajów zdarzała się codziennie, to i tak byłoby to za mało, żeby wywołać tektoniczny wstrząs technologiczny w podejściu do transportu zbiorowego. Jeśli bowiem nikim nie jest w stanie wstrząsnąć fakt, że jeden tramwaj kosztuje tyle, co dziesięć autobusów, to znaczy, że szynobusy zostaną z nami jeszcze na długo.

Ja naprawdę lubię XIX-wieczne wynalazki. Na przykład agrafki. Agrafki, podobnie jak stare modele telefonów komórkowych, zawsze działają. A jeśli nawet się zepsują, to można szybko i tanio zastąpić je nowymi. Tych zalet nie ma tramwaj, który jest raczej jak patefon. Zacina się i jest drogi.

Więc do zobaczenia w muzeum! Znowu. Dziś, jutro i pewnie za sto lat.

Marcin Gnosiewicz

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor