„Wyrok na niewinnych”, czyli jak zalegalizowano aborcję [RECENZJA]
kadr z filmu (dystrybutor Rafael Film)
– Film ukazuje kulisy manipulacji, która doprowadziła do przekonania opinii publicznej i, w konsekwencji, sędziów Sądu Najwyższego, o społecznym poparciu dla liberalizacji antyaborcyjnego prawa – pisze Mateusz Soliński. W połowie kwietnia miała miejsce polska premiera filmu „Wyrok na niewinnych. Sprawa Roe przeciw Wade” (ang. „Roe v. Wade”).
Inne z kategorii
Z Ewangelii na każdy dzień - 22 listopad
Z Ewangelii na każdy dzień - 21 listopad
Produkcja odsłania kulisy słynnego procesu sądowego, jaki miał miejsce w latach 1970–1973. Norma McCorvey (pod pseudonimem „Jane Roe”), będąca wówczas w stanie błogosławionym, zgłosiła pozew o stwierdzenie, że przepisy stanu Teksas dotyczące tzw. aborcji są niezgodne z konstytucją. Teksańskie prawo dopuszczało możliwość zabicia poczętego dziecka tylko w sytuacji ratowania życia matki. Sprawa ostatecznie trafiła do Sądu Najwyższego, który 22 stycznia 1973 r. wydał wyrok obalający antyaborcyjne prawa stanu Teksas, co w konsekwencji oznaczało legalizację aborcji niezależnie od wieku nienarodzonego dziecka, na terenie całego kraju.
Manipulacja – klucz do sukcesu
Chociaż film przypomina dobrze udokumentowane wydarzenia sprzed 50 lat, już na etapie powstawania wzbudził liczne protesty proaborcyjnego establishmentu, który na różne sposoby próbował zatrzymać jego realizację. Dlaczego produkcja stała się celem gwałtownych ataków liberalno-lewicowych mediów i ich mocodawców? Film – gdybyśmy próbowali opisać jego fabułę w jednym zdaniu – ukazuje kulisy manipulacji, która doprowadziła do przekonania opinii publicznej i w konsekwencji sędziów Sądu Najwyższego, o społecznym przyzwoleniu i poparciu dla liberalizacji antyaborcyjnego prawa.
Głównym bohaterem i jednocześnie narratorem filmu jest dr Bernard Nathanson. Nathanson wraz z dziennikarzem Larrym Laderem (biografem Margaret Sanger, jednej z głównych ideologów XX-wiecznej eugeniki) oraz feministyczną aktywistką Betty Friedan powołują do życia National Association for the Repeal of Abortion Laws (NARAL), organizację, której celem jest całkowita legalizacja aborcji. Kolportując, z pomocą zaprzyjaźnionych mediów, fałszywe statystyki dotyczące śmiertelności kobiet podczas nielegalnych aborcji, manipulując sondażami, starają się przekonać opinię publiczną o społecznym poparciu oraz o medycznych przesłankach dla całkowitej legalizacji „sztucznego poronienia”: „W 1968 r. wiedzieliśmy, że uczciwe przeprowadzenie wśród Amerykanów ankiety na temat przerywania ciąży oznaczałoby dla nas druzgocącą klęskę. Zdecydowaliśmy się więc działać inaczej: posługując się środkami masowego przekazu, rozpowszechnialiśmy wyniki przeprowadzonych przez nas rzekomo ankiet, twierdząc, że 50 lub 60 proc. Amerykanów chce legalizacji przerywania ciąży. Była to niezwykle skuteczna »taktyka samospełniających się proroctw« (…) Jedną z naszych praktyk było także stosowanie odpowiednio sporządzonych, dwuznacznych ankiet” – wyznał po latach Nathanson.
Przy jednoczesnym „urabianiu” opinii społecznej z pomocą zmanipulowanych danych i różnych socjotechnicznych chwytów (hasła typu: „Jesteśmy za wolnością wyboru” czy „Moje ciało mój wybór”) postanowiono ostatecznie „rozwiązać” sprawę poprzez sądową batalię. Dzięki kontaktom w Planned Parenthood (największej sieci klinik w USA zajmującej się wykonywaniem „zabiegów” aborcji) namówiono Normę McCorvey, młodą dziewczynę będącą w trudnej sytuacji życiowej, uzależnioną od narkotyków i alkoholu, do złożenia pozwu, który miał w konsekwencji doprowadzić do legalizacji tzw. aborcji na życzenie.
Kozioł ofiarny
Aby odnieść sukces, konieczne było znalezienie przysłowiowego „czarnego charakteru”, organizacji, której można by przypisać zachowawczość, zacofanie, czy nawet represyjność i oskarżyć ją o tłamszenie kobiet i chęć ograniczania ich praw: „Najważniejszą i najskuteczniejszą z taktyk, które stosowaliśmy podczas naszej działalności w latach 1968–1973, była tzw. karta katolicka” – wspomina Bernard Nathanson. „Unikaliśmy jednak tego, aby wszystkich katolików traktować jednakowo. Zdawaliśmy sobie sprawę, że taka postawa poważnie by nam zaszkodziła. Potrzebowaliśmy pewnego wsparcia ze strony tych, których nazywaliśmy oświeconymi katolikami. Zamiast tego posługiwaliśmy się zbiorowym pojęciem hierarchii kościelnej (…)”. Kościół oskarżany był o to, że „zmusza” kobiety do rodzenia dzieci, odbiera im prawo do samostanowienia o własnym życiu i ma zakusy do wprowadzenia nowego, surowszego prawa aborcyjnego. Jaki był efekt nagonki? „Przede wszystkim przekonała ona media, że każdy, kto był przeciw dopuszczalności aborcji, musiał być katolikiem lub ulegać silnemu wpływowi hierarchii kościelnej. Chodziło nam o to, aby za pośrednictwem mediów przekonać społeczeństwo, że nie ma grup niekatolickich, które byłyby przeciw przerywaniu ciąży. W rzeczywistości w owym czasie (podobnie jak i teraz) przeciw dopuszczalności aborcji wypowiadało się wiele Kościołów: wschodnie Kościoły prawosławne (…), luteranie, metodyści, mormoni, ortodoksyjni żydzi, muzułmanie, zielonoświątkowcy… (…) Nigdy jednak nie dopuściliśmy do tego, by opublikowano ich listę i zapobiegaliśmy pojawieniu się przypuszczenia, że może istnieć inna opozycja niż katolicka” – konkluduje Nathanson.
„Żołądź to nie dąb, płód to nie człowiek”
Jednak, aby „pomóc” sędziom „właściwie” zinterpretować zapisy Konstytucji i przyznać aborcjonistom rację, trzeba było zaprzeczyć naukowym faktom – czyli zdehumanizować poczęte życie. Uznanie płodu za człowieka zmuszałoby państwo do jego prawnej ochrony. Jeszcze raz oddajmy głos doktorowi Nathansonowi: „Utrzymywaliśmy, że stwierdzenie, kiedy zaczyna się życie człowieka, jest problemem teologicznym, prawnym, etycznym, filozoficznym, ale na pewno nie naukowym. Takie działanie jest nadal jedną z ulubionych taktyk grup proaborcyjnych, twierdzących, że naukowcy nie są w stanie zdefiniować momentu, w którym rozpoczyna się istnienie człowieka”. Po stronie zwolenników aborcji pojawiło się również twierdzenie, że o istocie ludzkiej możemy mówić, gdy płód jest zdolny do samodzielnej egzystencji poza łonem matki. Ten dość zadziwiający argument uzależniał uznanie człowieczeństwa danego organizmu od rozwoju technologicznego (możliwości techniczne inkubatora), czy też od dostępu do wyspecjalizowanej opieki medycznej.
Bo aborcja to pieniądze
Film Nicka Loeba i Cathy Allyn rozprawia się również z mitem, że motywacją do walki o legalną aborcję, dla jej głównych inspiratorów, była troska o zdrowie kobiet i ich rzekome prawa. Szczególnie znamienna w tym względzie jest scena towarzyskiego spotkania rodzin Nathansona oraz Ladera. Wyraźnie rozbawiony doktor intonuje piosenkę, znaną mu z wczesnych lat własnej praktyki lekarskiej, zaczynającą się od słów: „Bo aborcja to pieniądze, szybki myk i kończysz w mig”. Przyjaciele konsekwentnie, z pomocą mediów, walczą o większą dostępność i powszechność aborcji – co przekłada się na większa liczbę obsługiwanych pacjentek. Inwestują jednocześnie w nowy sprzęt i metody, które pozwalają na przeprowadzanie nawet kilkudziesięciu „zabiegów” w ciągu dnia przez jednego lekarza. Każda aborcja to dodatkowy dochód, a im ciąża jest bardziej zaawansowana, tym stawki są wyższe… Sam Bernard Nathanson przeprowadził, w ciągu swojej lekarskiej kariery, ponad 70 000 aborcji, zarabiając ponad 20 milionów dolarów.
Finał boleśnie przewidywalny
W filmie zostaje również krótko zasygnalizowany fakt przemiany doktora Nathansona – przejście z pozycji propagatora aborcji do jej skrajnego przeciwnika – która dokonała się pod koniec lat 70. W 1984 roku dr Nathanson zrealizował film „Niemy krzyk”, przedstawiający zabieg aborcji dokonany przy pomocy techniki ultrasonograficznej (USG), wskazując na ból, jaki odczuwa rozrywane na strzępy dziecko. W 1996 roku przyjął chrzest i nawrócił się na katolicyzm. Angażował się w kolejne kampanie pro-life, nie ustając w wysiłkach nawet w ostatnich latach swojego życia, „przykuty” do łóżka śmiertelną chorobą nowotworową.
Przypadek Nathansona nie jest oczywiście odosobniony. Okrutny proceder okazuje się prędzej czy później czymś ponad psychiczne siły uczestniczących w nim lekarzy. Choć media starają się o tym milczeć, swoista moralna konwersja medyków i osób związanych aborcyjnym przemysłem staje się pewną dramatyczną prawidłowością. Doktor Anthony Levatino, po dokonaniu 1200 aborcji, porzucił swoją działalność, angażując się w ruch pro-life. Joseph Randall wykonal 32 000 zabiegów, zanim zrezygnował i otworzył klinikę zajmująca się ratowaniem dzieci z tzw. zagrożonych ciąż. Stojan Adasevic zabijał nawet 35 dzieci dziennie, łącznie dokonał 48 000 „zabiegów”; po 26 latach pracy jako aborcjonista w serbskim szpitalu stał się gorącym obrońcą życia poczętego. Doktor Kathi Aultman, która unicestwiła około 1000 ludzkich istnień w okresie prenatalnym, dzisiaj pracuje w Instytucie Charlotte Lozier , zajmującym się promocją świadomego i odpowiedzialnego rodzicielstwa. Podobne historie można by mnożyć, a ich finał pozostaje boleśnie przewidywalny. Rodzi się tylko pytanie, ile istnień ludzkich musi zginąć, aby kolejni lekarze i promotorzy aborcji dostrzegli jej zbrodniczy charakter?
Film „Wyrok na niewinnych. Sprawa Roe przeciw Wade” pokazuje, jak ważna jest edukacja i pokazywanie prawdy o aborcji, a sukces związany z jej prawnym usankcjonowaniem łączy się w głównej mierze z medialną manipulacją, napędzaną przez olbrzymie zyski klinik aborcyjnych. Nich to będzie dla nas Polaków, którzy ciągle niestrudzenie stoimy na straży poczętego życia, przestroga i jednocześnie motywacja do dalszej walki o prawa tych najmniejszych i najsłabszych, którzy sami nie mogą się bronić.
Film „Wyrok na niewinnych. Sprawa Roe przeciw Wade” można obejrzeć za opłatą na stworzonej przed dystrybutora stronie rafaelkino.pl.