Córki krowy, Mama chuliganka i Ojciec
Inne z kategorii
Z Ewangelii na każdy dzień - 14 października
Z Ewangelii na każdy dzień - 13 października
Kiedyś na zajęciach z Wiesławem Kotem usłyszałam, że film jest zagęszczeniem rzeczywistości, że to, co oglądamy na ekranie, nie może być ilustracją zwykłego życia, bo będzie nie do zniesienia. Stanie się jakimś nudnym gniotem, który widza w najlepszym razie zmęczy, a może i zdenerwuje, czy nawet wyprosi z kina.
Gdy od znajomych usłyszałam, że „Moje córki krowy” to dzieło o zwyczajnym życiu, pomyślałam sobie z lekkim niesmakiem o polskim filmie, który pewnie skopie dobry temat. Jednocześnie jednak raz po raz dostawałam sygnały, jaki to dobry obraz, jako ważna historia i istotny problem. „Muszę iść” pomyślałam i zabrawszy męża, dałam się porwać przyjaciołom do kina.
A tam… rzeczywiście, zwykłe życie. Dwie rywalizujące ze sobą siostry o skrajnie różnych temperamentach, ojciec zatopiony bardziej w swoim świecie niż w rzeczywistości, matka udająca zdrowszą niż jest, szwagier o słownictwie godnym najgorszego żula, dzieci zapomniane i zanurzone w tabletowo–marihuanowej przestrzeni. Jednym słowem życie. Życie aż boli.
A w tym wszystkim wspólnota rodzinna, troska, pomoc, wybaczenie większe od chęci pouczenia, czułość wykraczająca poza przeciętne normy.
W tym filmie naprawdę jest zwyczajnie, a jednak, pomimo kilku dni od jego obejrzenia, nie mogę przestać o nim myśleć i zastanawiać się, co sprawia, że moi znajomi, rodzina, przyjaciele uważają, że to tak ważny obraz. Bo zgodnie z teorią znawców powinien on być nudny. Grane przez Agatę Kuleszę i Grażynę Muskałę bohaterki nie doznają przemiany. Nie stają się nagle pod wpływem nadzwyczajnych wydarzeń niebiańsko cierpliwymi opiekunkami umierających rodziców, nie zaczynają ze sobą rozmawiać w sposób pełen empatii i miłości. Mąż Grzegorz do końca pozostaje… hmm… niedołęgą, a ojciec nawet nie usiłuje z godnością zmierzać do kresu swych dni.
I nie przeszkadza widzowi palona marihuana, nie razi oszpecona Małgorzata Niemirska, nie jest absurdalny lekarz (grany genialnie przez Łukasza Simlata), który ma w sobie wielkie pokłady taktu i delikatności.
Tak, to dlatego ten film nas czaruje. On jest o życiu, o śmierci, o miłości, o zrozumieniu i o niezrozumieniu. O rodzinie, która musi czasem wszystko postawić na głowie, by służyć sobie wsparciem. I o rodzinie, która czasem tego nie robi. Takich historii nam brakuje. Takiej dobrej, ludzkiej zwyczajności. Ona przecież pozwala spokojnie patrzeć w lustro i myśleć „nie jestem takim najgorszym człowiekiem”.
Ten film przypomina mi trochę „Jesień w hrabstwie…”. Ale jest lepszy. No i jest polski.
Beata Wróblewska