Felieton 22 Sep 2015 | Redaktor
Caritati in iustitia

Znakomity nasz felietonista Maciej Eckardt napisał o miłosierdziu i przebaczeniu piękny tekst, który publikowaliśmy tutaj. Przeczytałem ten felieton dwa razy, nie mogąc się jednak oprzeć wrażeniu, że czegoś mi w nim zabrakło.

Tak, właśnie zabrakło, bo tekst Macieja nie zawiera niczego nieprawidłowego, ani tym bardziej heretyckiego. Ba, w pokoleniu moich rodziców mógłby być wspaniale zrozumiały bez mojego uczucia niedosytu...

Jednak dziś słowa przestają znaczyć to, co znaczyły. W medialnym szumie po decyzji papieża Franciszka dotyczącej udzielania rozgrzeszenia za aborcję, stworzono wrażenie, że owo „rozgrzeszenie” jest jakąś namiastką „przyzwolenia”. Niby delikatnie, a jednak w rzeczywistości topornie i drastycznie zmieniono sens jednego pojęcia. Dlatego trzeba napisać wyraźnie i dokładnie o rzeczach wydawałoby się – oczywistych. Czym bowiem jest owo przebaczenie, które dokonuje się w rozgrzeszeniu otrzymywanym przy spowiedzi świętej? Czy jest ono w ogóle możliwe bez sprawiedliwości?

Najpierw przypomnieć trzeba, że zbrodnia aborcji nigdy nie była objęta zakazem rozgrzeszenia, jakkolwiek prawo do zdejmowania ekskomuniki zaciągniętej z powodu tego grzechu zastrzeżone było tym, którym specjalnego pozwolenia udzieliła Stolica Apostolska. Dziś Ojciec Święty to uprawnienie – z okazji Roku miłosierdzia – rozszerza na wszystkich kapłanów.

Ważniejsze jest jednak to, czym jest owo rozgrzeszenie. Co się rzeczywiście w tym momencie dzieje pomiędzy ziemią a niebem? Otóż boimy się zazwyczaj sądu i wyroku. Boimy się słusznie, bo „non iustificabitur in conspectu tuo omnis vivens” – nikt żyjący nie jest sprawiedliwy przed Bożym obliczem. A Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze – to przecież jedna z podstawowych prawd naszej wiary.

Grzesznik, który spowiada się z aborcji, cudzołóstwa, kradzieży, oszczerstwa czy jakiekolwiek innego grzechu nie uzyskuje więc – jak być może chcieliby moraliści z Gazety Wyborczej – poklepania po plecach i zapewnienia w rodzaju „nic takiego złego nie zrobiłeś”. Nie, on staje przed sądem, którego dokonuje kapłan siedzący w konfesjonale w imieniu Chrystusa. Dokonuje się – i to rzeczywiście, choć duchowo – następujący akt:

- ja, grzesznik, wyznaję że zrobiłem rzecz straszną, popełniłem zbrodnię, godną kary Bożej;

- ja, kapłan, osądzam twoją zbrodnię, która była straszną zbrodnią, i mocą udzielonej mi władzy, przedstawiam Bogu Ojcu Krew Chrystusa jako przebłaganie za twoje przestępstwo, i uzyskujesz przebaczenie, pod warunkiem, że decydujesz się porzucić ten grzech.

Ten dramat jest jednocześnie czymś niezrównanie pięknym. Sprawiedliwość i miłosierdzie padają sobie w ramiona. Czymże byłoby miłosierdzie gdyby nie sprawiedliwość? Dopiero gdy dokona się surowy sąd, wielkość przebaczenia staje się naprawdę wspaniała i nieskończona. Sprawiedliwość mówi: owszem, popełniłeś zbrodnię. A miłosierdzie: zobacz jak wielka jest łaska, która uwalnia cię od tak wielkiej winy.

Dlatego gdy katolik mówi o miłosierdziu, wie o czym mówi. I w tym świetle, rzeźba, o której pisał Maciej Eckardt, widziana jest w swym pełnym blasku.

Michał Jędryka

Redaktor

Redaktor Autor

Redaktor